Rano jedziemy na starówkę na której odbywa się jarmark dominikański, krążymy nieco centrum, zahaczamy o ulicę mariacką i katedrę mariacką. Następnie jedziemy do dzielnicy Nowy Port i zdobywamy tamtejszą zabytkową latarnię. Spod latarnii kierujemy się na plażę w Brzeźnie, gdzie zażywamy kąpieli słonecznej i morskiej. Po kilku h lenistwa wracamy do domu i przygotowujemy panierowaną smażoną cukinię, kartofelki i surówkę z marchwi. Oh yeah :) Dodatkowo pochłaniam smażoną rybkę :D
Poprzedniego dnia dość długo siedzimy z moim Ojcem, więc rano niespiesznie wstajemy. Następnie długo załatwiamy różne sprawy na necie(relacja, poszukiwanie couchów, wyszukiwanie info o atrakcjach godnych zwiedzenia) Do zwiedzania miasta zabieramy się późnym popołudniem, udajemy się do parku oliwskiego popodziwiać tamtejszy bardzo zadbany ogród i pocykać zdjęcia. Oglądamy również Katedrę Oliwską. Następnie jedziemy do Sopotu, chwilę stoimy przed sceną na której odbywa się koncert jakichś muzycznych weteranów grających m.in Beatlesów. Potem kupujemy pyszne gofry z prawdziwymi owocami i wychodzimy na latarnię. Potem spacer z rowerami po sopockich " krupówkach" Mijamy zawiśniętą na linie rzeźbę która wisi ponad nad nami. Z dalsza wygląda jak linoskoczek przechadzający się po linie. Rzeźba nie jest niczym umocowana na sztywno, po prostu stoi na linie...musi być niesamowicie wyważona. Z Sopotu do Gdańska wracamy fantastyczną drogą rowerową. Dystans symboliczny:)
Rano wstajemy stosunkowo wcześnie, wygrzebujemy się z namiotu i zwijamy manatki, bo nie chcemy,żeby nas ktoś przyłapał na noclegu na dziko. We Władysłowowie kupujemy świeże drożdżówki, rzucamy okiem na aleje gwiazd sportu i 62 metrowy dom rybaka z punktem widokowym na szczycie. Potem atakujemy półwysep helski i jedziemy świetną drogą rowerową, prowadzącą wzdłuż drogi. Jadąc nucimy sobie piosenkę " Highway to Hell", wymija nas również autobus linii 666. Dystans 6 km pokonuje jadąc w tunelu za traktorem z naczepą( wskoczyłem za nim na drogę) utrzymując stałą prędkość 35km/h i jadąc bezwysiłkowo:) Cóż to była za przyjemność..niestety w Kuźnicy odbija w bok a ja czekam na Dominikę. W Jastarnii podjeżdzamy pod latarnię, następnie pod sezonową pizzerię dominium, wsiadamy na stojący przed nią quad i robimy sobie foto, które wysyłamy MMSem do naszej placówki w Krakowie. Pod koniec drogi na Hel ścieżka prowadzi laskiem przy drodze i jedzie się ścieżką leśną na której wszystko w sakwach podskakuje. Na Helu podjeżdżamy pod tamtejszą latarnią, oglądamy również tamtejsze fortyfikacje poniemieckie. Zakupuje monetę 7 Heli = 7 złotych. Udaje mi się też nabyć kilk sztuk flądry prosto z połowu za śmieszne 6zł/kg. Są wypatroszone i mają ucięte łby, wieczorem ucinam im płetwy, zeskrobuje szorstką skórę, obtaczam w mące i smażę dla wszystkich - śpimy u mojego Taty w Gdańsku. Dostajemy się tam tramwajem wodnym, a właściwie płyniemy nim do Gdynii a potem przez Sopot jedziemy do Gdańska. Od Sopotu do Gdańska prowadzi świetna, dobrze oznakowana droga rowerowa. Po drodze poznajemy przypadkowo zagadanego przeze mnie mieszkańca Gdańska - Kubę, jadącego na rowerze z synkiem KRzysiem w foteliku. Dostajemy zaproszenie na kawę do firmy Kuby w Gdynii - biura podróży. Kuba po pracy bierze często małego, który kocha siedzieć na rowerze w foteliku i przejeżdża ok 50km:) Brawo! Dzień kończymy przy rybce z wyjątkiem Dominiki wegetarianki, która papa warzywka z patelnii.
Rano wciągamy śniadanie, rozmawiamy chwilę z gospodarzem i dosiadamy nasze dwukołowe rumaki objuczone niczym pustynne wielbłądy. Lecimy na Lębork, po drodze udaje mi się rozbujać mój tabor do 56km/h, nie jest to 82km/h osiągnięte w Alpach Julijskich, ale też cieszy ;) Z Lęborka lecimy do Wejherowa, w którym odbijamy w boczne drogi i tłuczemy się nimi do końca dnia. Sakwy podskakują, wszystko w nich hałasuje, menażki się obijają itd. W Wielkiej Plaśnicy oddajemy hołd przed największą zbiorową mogiłą w Polsce z czasów II Wojny Światowej. W Leśniewie mijamy pomnik śpiącego żołnierza oraz orła na kuli. W Mechowie oglądamy tamtejszą atrakcje: Skały Mechowskie, czyli coś jak miniaturka błędnych skał w Sudetach. Potem przez Starzyno, Starzyński Dwójr i Łebcz docieramy do Jastrzębiej Góry. Znajduje się tam najbardziej na północ wysunięta część Polski, strzelamy sobie foto przy symbolicznym pomniku "polskiego nordkappu" i kierujemy się ku Rozewiu. Dojeżdżamy do latarni o 19.15..a była czynna do 19. No cóż..zaoszczędzone 3zł za wstęp:P Ceny tamtejszych pól namiotowych nie są przyjazne, więc zaszywamy się w pobliskich krzaczorach zastanawiając się nad tym jak bardzo mój oczojebitny żółty namiot jest zauważalny w gęstwinie w którą wleźliśmy. Na szczęście w nocy nikt nas niepokoi.
Z Darłówka jedziemy do Darłowa, rzucamy okiem na zamek książąt pomorskich, potem kierujemy się do sentymentalnej dla mnie miejscowości - Jarosławca, do którego jeździliśmy często z rodzicami jak byłem mały. Jedziemy pod Latarnię, Dominika wdrapuje się na górę, ja pilnując rowerów wdaję się w rozmowę z rowerowym małżeństem z Bielska, którzy są zdziwieni płaskością pomorza:) Mają porządne górskie bajki którym się przyglądam. Jedynie obręcze Alexrims budzą moje zastrzeżenia - do XC wydają się za słabe, reszta rowerów wypas. ODwiedzam ośrodek do którego zawsze jeździłem: "Bałtyk". Okazuje się,że nie ma w nim już drewnianego zamku który był uwielbiany przez wszystkie dzieci, toczyły się tam zawsze wojny na szyszki, niejedno oko wtedy ucierpiało:) Zamek został zdemontowany bo zaczął butwieć..szkoda. Wielka szkoda. Napotykam wicekierownika Stefana, który przyjaźni się z moim Ojcem Chrzestnym, który nadal jeździ tam co roku - mam go pozdrowić. Potem jedziemy do Ustki, zaliczamy tradycyjnie latarnie i rozmawiam z panem ze sklepu z bursztynami który planuje odbyć wyprawę do Santiago de Compostela, którą miałem okazję przejechać. Udzielam mu wskazówek i zostawiam nr tel w razie dodatkowych pytań. Następnie lecimy na południe do Słupska, gdzie odbijamy na wschód w stronę Lęborka. Powoli robi się ciemno, więc zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Przy jednym z 5 gospodarstw w wiosce Chlewnica stoi opustoszała murowana szopa. Wchodzę na posesję, walę w drzwi i pytam czy możemy się tam przespać. Otrzymujemy permission na kimę za domem. Stawiamy namiot, rozpalam małe ognisko,obkładam je cegłami i przykrywam znalezioną nieopodal blachą z okręgłym wycięciem, tworząc kuchenkę. Z otworu wydobywają się jęzory ognia, stawiam tam menażkę i pichcę spaghetti. Zajadamy się ze smakiem. Co prawda mam butlę z gazem...ale lubię poczuć się trapersko. Spokoju nie dają nam niesamowicie natrętne koty. Zjadą kromkę chleba i wafla ryżowego.
Rano po kilku h snu wstajemy i z prędkością światła połykamy śniadanie, wrzucamy sakwy na rower i wraz z rodziną Maćka oraz 4 hostami jedziemy na rowerach(Maciek pożyczył Rumuńskiej parze bajki, ma ich zresztą 24!) do Ustronia Pomorskiego w którym uczestniczymy w kilkuminutowym programie kawa czy herbata, który nagłaśnia wyprawę Maćka. PRzy okazji promujemy sponsora - Mlekovitę. Potem żegnamy się dziękując za gościnę i ruszamy w swoją stronę - w kierunku latarnii w Gąskach, która jest całkiem wysoka. Potem zdobywamy Mielno, skąd jedziemy pomiędzy jeziorem Jamno a morzem do Łazów. Napotykamy tam krakowskiego cyklistę na tallbiku! Niewtajemniczoym tłumaczę, tallbike to tak jakby rower na rowerze a w zasadzie dodatkamowa rama montowana na ramę roweru, dzięki temu siedzi się duuuuużo wyżej. Tallbike był pomalowany w kolory rasta: zielony, żółty, czerwony. Ucinamy sobie pogawędkę. Stamtąd przedzieramy się drogą przez pola, na której wytłukliśmy zady maksymalnie i poddaliśmy mocowania sakw sprawdzianowi. Docieramy w końcu do Iwięcina dziękując za asfalt. Lecimy do Darłowa, robimy zakupy i wpadamy do Darłówka. Hop na latarnię i kilka fotek z góry. Potem napotykamy coś co nas zaciekawia, most, który w czasie gdy płynie statek rozsuwa się na dwie strony(składa się z 2 części) i każda części wsuwa się na ląd po szynach. Ciekawa, prosta konstrukcja - fajny pomysł. Potem idziemy do końca falochronu gdzie wędkarze co chwila coś łapią. Fale morskie mocno uderzają o to "molo" i co jakiś czas woda wszystkich ochlapuje. Dowiadujemy się o pobliskim koncerci reggae, zajeżdzamy tam i okazuje się,że można blisko sceny rozbić namiot za piątkę od łebe, co prawda bez dostępu do prysznica a ubikacja płatna, ale korzystamy z tej opcji. Potem po piwku i zasypianie w 3- kolorowych rytmach.
Rano wstajemy dość późno i bez pośpiechu robimy sobie kawę na palniku z gazem i leniwie delektujemy się śniadaniem. Potem składamy namiot, pakujemy sakwy i ruszamy w kierunku Kołobrzegu, ruch na drodze jest na szczęście mały ale towarzyszy nam nieodłączny nadmorski kompan podróży - wiatr, który ciągle nas męczy niemiłosiernie. W sumie rzadko wieje...zazwyczaj piździ. Bez dłuższych postojów docieramy do Kołobrzegu i zatrzymujemy się pod latarnią, która niegdyś pełniła funkcję fortu chroniącego port, dlatego stoi na okrągłym ceglanym podwyższeniu otoczonym obronnym murem, a na jego środku stoi latarnia. Całość prezentuje się dość okazale. Następnie rzucamy okiem na zapchane przez ludzi molo i kierujemy się do naszego hosta z CS - MAcieja. Na miejscu okazuje się,że go nie ma i w domu pojawi się wraz z rodziną dopiero o 21, więc siadamy nieopodal w parku i czekamy. Maciek i jego rodzina(żona i dwójka małych dzieci, najmłodsza ma 2.5 roku) wybierają się w dwuetapową, 9 - miesięczną podróż po Europie. Nasze spotkanie rozpoczyna się od rozmów nt sprzętu i sporu o to, czy warto przepłacać za ortlieby, kidy można kupić crosso. Poznaje wiele ciekawych rozwiązań technicznych oraz oglądam katalogi z częściami wszystkich producentów, grube księgi. Potem zasiadamy wraz z nowymi surferami - parą niemieckich rowerzystek i parą z Rumunii podróżującą samochodem zasiadamy do stołu i wódki. OD Maćka dostaje dwie stare, ale mało zużyte dwublatowe korby, jedna pójdzie do mojego flip-flopa, druga do ostrego Dominiki. Btw, MAciek to świetny gość i życzę mu samych wspaniałych przygód podczas wyprawy i co najważniejsze: bezpiecznej i bezproblemowej drogi.
Rano ucinamy sobie 2h pogawędkę z hostami nt traktowania rowerzystów na drodze przez blachosmrodziarzy, wyrażamy w tej kwestii oburzenie mnożąc przykłady ich hamskiego i nieuzasadnionego zachowania wobec cyklistów. Po śniadaniu żegnamy się, dziękujemy za gościnę i wyruszamy w dalszą podróż. Zwiedzamy Katedrę w KAmieniu Pomorskim w której podczas gry na organach poruszają się dużych rozmiarów figurki aniołów i świętych. Organy wyglądają imponująco. Potem zajeżdzamy do Pobierowa, żeby się posmażyć na słońcu, jednakże słońce skutecznie chowa się za chmurami jawnie z nas kpiąc. Na plaży jest więcej turystów niż piasku. W końcu zbieramy się i ruszamy dalej. Zaledwie kilkaset metrów dalej dojeżdzamy do Pustkowa, w którym zgodnie z nazwą świci pustkami i ciszą co nam się bardzo podoba. Stoi tam replika krzyża z Giewontu. Dalej pedałujemy wzdłuż wybrzeża i docieramy do Trzęsacza i słynnej jednej ścianie stojącej na klifie i będącej pozostałością po znajdującym się tam niegdyś kościele. Początkowo świątynia była oddalona o 10 km od morza, ale morze systematycznie podmywało klif i zagarniało kolejne ściany kościoła. Teraz klif jest zabezpieczony kaskadowo ułożonymi kamieniami, trzymanymi przez metalową siatkę. Kolejnym postojem naszych objuczonych rowerów było Niechorze i oczywiście zdobycie stojącej tam latarnii. Zaraz obok niej spostrzegliśmy rozłożone dwa namioty co nas zaciekawiło, zagadałem do biwakowiczów i okazało się,że dnia następnego będzie się tam odbywał zlot harleyowców i wynajeli ten teren i możemy tam kimać:D Co prawda była wczesna pora, ale, że tuż obok latarnii rzadko można rozbić namiot to wykorzystaliśmy tę szansę. Byli zafascynowani tym,że z tyloma sakwami objeżdzamy Polskę:) W nocy podziwialiśmy pięknie oświetloną latarnię, która po zmroku z niepozornej latarnii przemienia się w oświetloną wieżę niczym w Las Vegas. Polecam wszystkim. Tam rozbiliśmy namiot i nocowaliśmy. Dystans mały, ale dzień obfitujący w zwiedzanie.
Po odebraniu pałąków na dworcu skierowaliśmy się ku latarni, okazało się, że przez jakieś prace budowlane trzeba było jechać do niej na około. Jest to najwyższa latarnia morska w Europie - mierzy 68 metrów i ponad 300 schodów:) Oczywiście zdobyliśmy ją i napawaliśmy się pięknym widokiem zatoki i 1.5km falochronu wschodniego. Potem przelecieliśmy na poludnie wyspy i przejrzeliśmy się w Jeziorze Turkusowym, następnie wróciliśmy po własnych śladach i dotarliśmy do zagrody pokazowej żubrów, zobaczyliśmy też na żywo jelenia, sarnę, dziki i orliki - kawał ptaszyska:) Nie dziwne, że jest umieszczony w naszym godle. Przypadkiem mieliśmy możliwość zobaczenia młodej wydry wsuwającej ryby - rozkoszny widok. Stamtąd poprzez błota i piachy pieszym szlakiem leśnym dojechaliśmy do Gosania - punktu widokowego na klifie o wys. 93 metry. Ciekawy widok. Kolejnym punktem programu była latarnia Kikut w Wisełce, którą długo potem przeklinaliśmy...dojazd do niej prowadził przez las piaszczystą i stromą drogą na której kilka razy z mozołem wypychaliśmy objuczone rowery pod górę. W nagrodę...zobaczyliśmy..beznadziejną, nieciekawą i niską latarnie..nazwaną adekwatną do jej wysokości nazwą - Kikut. Zjazd był też niefajny jak na osakwione trekkingi...dla MTB czy DH byłby jak marzenie. Tym szlakiem dotarliśmy do drogi prowadzącej do Międzywodzia. Krótkie zwiedzanie i poprzez zwodzony most w Dziwnowie(ciekawa konstrukcja - otwiera się tylko jego część) uderzyliśmy do Kamienia Pomorskiego, gdzie dzisiaj śpimy u hosta z CS. Kilosów mało natrzaskaliśmy, ale było dużo zwiedzania, krążenia i zatapiania się piachach. Natomiast bardzo dużo zobaczyliśmy. Dzień zakońćzył się kolacją i lampką wina u gospodarzy.
Przygody związane z wyprawą zaczęły się jeszcze przed samym jej początkiem bo dzień wcześniej przycinałem włosy na krótko maszynką i przesuneła mi się nakładka w skutek czego drastycznie przykróciłem sporą część włosów na łbie i musiałem już wyrównać resztę włosów do tego poziomu. Czyli zgoliłem się prawie na łyso. Ale to dopiero początek przygód i niespodzianek. Następnego dnia(3 sierpnia) przejechałem rano 8km rowerem i o 7.05 wskoczyłem do pociągu do Świnoujścia, o 10.33 dosiadła się w Lublińcu Dominika. Od samego Krakowa jechała też bardzo sympatyczna para starszych rowerzystów z którymi dużo rozmawialiśmy przez 12h pociągowej męki. W trakcie jazdy zorientowałem się, że pałąki od namiotu zostały w domu bo nie były po ost wyprawie spakowane do pokrowca razem z namiotem..Zostaliśmy na lodzie. W Świnoujściu nie mogliśmy znaleźć zakwaterowania pomimo tego, że ceny od osoby startowały od 50zl - Szok! Rozważaliśmy powoli nocleg na dziko bez namiotu pomimo zapowiadającego się deszczu..gdy wpadli na nas nasi znajomi z pociągu. Po wspólnym rozważeniu różnych opcji zgodzili się nas przyjąć do przedsionka swojego namiotu w ktorym normalnie trzymają rowery. Wszystkie 4 bajki spieliśmy na zewnątrz. Recepcjonistkę campingu udało mi się zbajerzyć i w efekcie nocleg mieliśmy darmowy, czyli zaoszczędziliśmy 18zł od głowy. Tego samego wieczoru moja bliska przyjaciółka odebrala od mojej mamy pałąki i nadała przesyłką konduktorską do Świnoujścia...i następnego dnia rano je odebraliśmy..
Rower i przygoda to moje dwa największe zamiłowania. Z tych dwóch pasji zrodziła się jedna - turystyka rowerowa. Dojedziesz wszędzie, zatrzymasz się wszędzie i nie jesteś niczym ograniczony. Doznajesz, doświadczasz i odczuwasz całą naturę, piękno widoków, szmer potoku, szum liści i łopot bocianich skrzydeł. Wszędzie możesz przystanąć, porozmawiać z miejscowymi, zaczerpnąć języka, dowiedzieć się coś ciekawego, nauczyć się coś przydatnego czy też po prostu poznać daną kulturę i lokalne zwyczaje.
Rower to wolność i ogromne możliwości. Rower to też wyzwanie. I dlatego jeżdzę:)