Śnieg znowu pruszy, ale ze znacznie mniejszą zawziętością. Można dziś było jeździć bez okularów i rozwijać jako tako normalne prędkości.
Rano coś mi się porąbało we łbie, że mam do pracy na 13 a nie na 12..i żeby nadrobić nieco czasu pojechałem tramem bo stwierdziłem,że tak będzie szybciej..i wygodniej:P Coś starzeje się chyba:)
Za to powrót zaliczyłem na rowerze:D I nawet ścigałem nieco nocny autobus..ale bezskutecznie tym razem.
Dzisiaj miałem dzień niefartownych przygód, najpierw odkręcało mi się lewe ramię korby, wyszczerbiłem własny imbus dokręcając śrubę co i tak nei pomogło a potem wyślizgałem pożyczony klucz serwisowy, nic to nie dało, korba nadal się luzowała i szykowała do ucieczki. Sięgnąłem wiec po bardziej brutalny sposób, kupiłem super glue, zasmarowałem gwint śruby i suportu oraz gniazdo korby, zamontowałem, dokręciłem..i do końca dnia nic się nie odkręciło:D Korbą ani suportem się nie przejmuje bo to starocie, korbę wybije potem młotkiem, nawet jakbym miał uszkodzić jej gniazdo, w ostateczności mogę nawet uciąć oś suportu:D
Jednemu problemu zaradziłem. Pojawił się drugi. Pękła mi guma z przodu. Doprowadziłem rower na bazę, wytargałem dętkę spod gumy, znalazłem dziurę, która podstępnie wypuszczała powietrze na zewnątrz dętki, załatałem, napomponowałem, okazało się,ze jest druga dziura, też załatałem, napompowalem...ok,powietrze nie schodzi. Stara opona out, wsadziłem nową schwalbe marathon, kupioną w pn i czekającą na montaż. Opona nie chciała w żaden sposób wejść na obręcz, musiałem wpychać ją łyżkami...i stało się to czego się obawałem, przyciąłem dętkę łyżką. Dętka znowu na zewnątrz, łatanie, pompowanie itd. Drugie podejście udało się sukcesem, ale nieźle się namęczyłem, żeby założyć gumę.
Co do przygód na drodze to na krupniczej dwa razy wpadłem w poślizg, ale w porę podparłem się nogą. Leży tam kopny śnieg..bezpośrednio na lodzie.
Ponadto wpadłem dwa-trzy raz w tory przykryte śniegiem, na szczęście przy małych prędkościach i również obyło się bez wywrotki.
Dzisiaj mało kilometrów bo do pracy dojeżdżam wraz z rowerem tramwajem bo męczy mnie masakryczny kac. Wracam natomiast nocnym bo jestem wykończony po wyrypie, która miała miejsce w pracy.
Rano jest jeździ się jeszcze całkiem dobrze, nieco wolno - ok 20km/h żeby móc zahamować w każdej chwili. Pomimo niedużej prędkości i tak wpadam w jedną babką a właściwie to ona wchodzi mi prosto pod koła i pomimo zahamowania obydwoma hamplami rower sunie po śniegu niczym sanki i tratuje kobiecinę, która zresztą słusznie mnie przeprasza za wejście mi pod koło.
Około 16.30 zaczyna się zamieć śnieżna, która trwa już do końca dnia. Jeszcze nie widziałem, żeby śniegu przybywało w takim tempie. Momentalnie wszystko jest pokryte warstwą śniegu. Ruch w centrum Krakowa sparaliżowany, wszędzie korki. Tramwaje stoją bo zwrotnice są zasypane śniegiem i nie da się ich przestawić. Drogi poblokowane samochodami, nie sposób jeździć między nimi bo porobiły się takie muldy na drodze, że nie da się przez nie przebić. Chodniki zbyt zasypane, żeby po nich jeździć szybciej niż iść. W efekcie dużą część kilometrów robię dziś prowadząc rower i przedzierając się przez zaspy. Gdzie tylko mogę próbuje jechać na rowerze, ale często kończy się to fiaskiem. Kilka razy wpadam w ukryte pod śniegiem tory, na szczęście bezupadkowo bo profilaktycznie wolno jechałem. Po śniegu jeżdżę na siedząco, dzięki temu dociskane tylne koło łapie przyczepność. Przednie V brejki znikają gdzieś pod kulami śniegu, obręcz oblepiona śniegiem wygląda jakby była 4-komorowa, a piasta wraz z śnieżną otuliną robi się większa od piasty Rolhoffa. Między błotnikiem a oponą momentami zbiera się tyle śniegu, że ciężko jest ruszyć.
Najcięższy z dotychczasowych dni w tej pracy. Ostatniej zimy ani razu nie było takiego dnia, żeby nagle tyle nasypało śniegu i drogi były nieprzejezdne. Rower prowadziłem tylko czasem w małych, bocznych uliczkach osiedlowych..a nie jak dziś wzdłuż Dietla, od starowiślnej aż do stradomskiej..
I zaczęła się prawdziwa zima, temperatura na minusie i padający z nieba śnieg. Ślisko, ślisko i jeszcze raz ślisko.
Kilometrów mało bo po pracy idę na party do studenckiego klubu i mocno zalkoholizowany wracam nocnym wraz z rowerem.
Po przebudzeniu zobaczyłem za oknem, że świat stał się biały. Musiałem dziś skoczyć do kaletnika oraz po butki zimowe na rower i stwierdziłem, że to dobra okazja, aby odbyć tegoroczną zimową jazdę inauguracyjną:D Warunki na chzest bojowy były doskonałe, wszędzie biało i ślisko.
W trakcie wycieczki po hucie przekonałem się kilka razy o tanecznych zdolnościach mojego roweru oraz o tym, że mój rower na śniegu może służyć jako rower stacjonarny i pomimo kręcącego się tylnego koła może wcale nie mieć ochoty ruszyć się do przodu.
Temp. była jeszcze dziś znośna - coś koło zera, jutro zacznie się zimowa zabawa na dobre...przy minus 12 :]
Ruch taki sobie. W drodze powrotnej jadę pod wiatr i śnieg sypie mi w oczy. Nie chce mi się stawać i wyciągać okularów z plecaka, więc jadę z pochyloną głową prawie nie widząc drogi, ale znam ją na pamięć. W drodze zaczyna mi się odkręcać lewa korba, jadę wolno, bo wiatr mocno mnie osłabia i modlę się abym dojechał zanim korba odpadnie, udaje się to na styk!
Dzisiaj ruch wreszcie taki na jaki czekaliśmy. Byłem prawie pewien, że uda mi się dziś wyjeździć 100km...aż tu nagle złapałem kapcia. Zakleiłem dziurę, wsadziłem dętkę do opony...i powietrze znowu zeszło, jak byłem w trasie. Musiałem przez 1km prowadzić rower do miasteczka studenckiego. Akurat mieszka tam kumpela i pożyczyłem od niej łatkę...i ponownie skleiłem dętkę, okazało się,że przetarła mi się dodatkowo, już kiedyś założona samoprzylepna silikonowa łatka. Więcej takiej nie kupię. Zakleiłem ją kolejną łatką, napomponowałem...wróciłem na placówkę i znowu pusto w oponie. Oczywiście za każdym razem oglądałem oponę od środka. Wyjąłem ponownie dętkę, nabiłem pompkę i tym razem wsadziłem pod wodą. Okazało się,że dwie naklejone wcześniej łatki nie trzymają...skleiłem je za radą kumpla z pracy super glue..i to nie był trafiony pomysł, bo ten glut okazał się zbyt sztywny, żeby przytrzymać łatkę na elastycznej dętce. Podkleiłem łatki specjalnym klejem..poczekałem z 15 minut, powietrze nie zeszło. Wsadziłem ją pod oponę, nabiłem ponownie...i znowu klops. K**** M**! Okazało się,że opona przytarła się z boku...na miejscu z tyku z obręczą w mało widocznym miejscu. W momencie nabicia dętki będącej pod oponą dętka przetarła się o obręcz przechodząc przed bok opony.
Telefon do znajomego i 15 min. odbieram od niego jakąś starą oponę do MTB oraz nową dętkę continentala, za którą zwracam mu hajs. Montuje całość, pompuje tą małą śmieszną pompką na którą już tego dnia nie mogę patrzeć, podbijam na najbliższą stację, wtłaczam kompresorem 4 bary i zasuwam z powrotem na placówkę...
W plecy jakieś 3-4h:/ I jak tu się nie wkurwić..
W pn idę do rowerowego po jakieś marathonki, może cross, może nawet plus..bo mam już dość tego łatania tych cholernych dętek. Odkąd w trekkingi mam marathon dureme...nie złapałem ani jednego kapcia, choć po różnym terenie jeździłem z sakwami.
Temperaura rano bliska zeru, gdzie nie gdzie były ślizgawice, potem nieco się podniosła, ale nadal dość ślisko od topniejącego śniegu. Tylne koło kilka razy mi zatańczyło, ale bardzo delikatnie. Zaczyna się walka ze śniegiem, mrozem i wiatrem :) Czyli to co hardkory lubią najbardziej:D
Dziś tylko 7h w pracy, na początku było mi nieco zimno, potem się przyzwyczaiłem i było w sam raz. W sumie całkiem przyjemnie się potem jeździło, ruch nie najgorszy, coś powoli zaczyna ruszać dzięki niskiej temp.
W drodze powrotnej jadę wraz ze stamperem i jego towarzyszką życiową do plazy, gdzie się rozdzielamy - oni idą na łowy za strawą na kolację a ja udaje się zapolować na zimowe buty, mam nadzieję,ze poszło im lepiej niż mnie, bo do domu wracam z pustymi rękami.
Po powrocie licznik wskazuje równiutkie 65.00 bez jednego metra więcej czy mniej:) Chyba jeszcze nigdy nie miałem takiego równego dystansu:]
Nie udało się dobić do 90 km..no cóż. Już mi się po powrocie do domu nie chciało specjalnie kręcić jakiegoś dodatkowego kółka:] Zrobi się jeszcze ciut zimniej i może ruch będzie na tyle duży, że będę robił powyżej 100 km:)
W drodze powrotnej doganiam tramwaj widmo bez numeru, z jednym pasażerem..który okazuje się dość nieustępliwy i ścigam się z nim aż do samego placu centralnego:] Twardziel:]
Temperaturka dziś wynosiła ok 6 stopni, po każdym wyjściu z placówki było mi lekko zimnawo, ale po 500m jazdy robiło się ciepło. Myślę,że taki ubiór był ok, jakbym był cieplej ubrany to przy szybszej jeździe mógłbym się zgrzać. Delikatne odczucie chłodu przed rozgrzaniem się w czasie jazdy jest wskazane:) Ponoć pod koniec tyg. ma spać śnieg...:D Oj, będzie szaleństwo na białym puchu:D Mój singiel przejdzie chrzest bojowy w warunkach do których został stworzony:D
Ruch średni, raczej spokojnie i niewiele się dzieje pomimo dość niskiej temperatury. Pomimo niedużej ilości kursów w udziale przypadają mi głównie dłuższe przejażdżki dzięki czemu nabijam nieco kilosów.
Po pracy idę kawałek z pizzerem bo zmierzamy w tym samym kierunku, w trakcie rozmowy okazuje się,że idzie na imprezę z pracownikami z innej placówki, w której pracował wcześniej, podpinam się pod niego i idę pić na miasto. Przypinam rower przed wejściem,w oficynie, zdejmuje tylko licznik, bo lampek nie ściągam w pracy od ponad pół roku a zostawiam rower około 20 razy dziennie pod klatką klienta. Tym razem przejechałem się na ludzkiej uczciwości i jakiś buc zapieprza mi przednią lampkę...która i tak trzyma się na taśmie bezbarwnej i nie prezentuje specjalnej wartości..szczególnie bez mocowania:/ Ale i tak ktoś nie mógł przepuścić takiej okazji, żeby wzbogacić się moim kosztem. Pal licho lampkę, mam jeszcze dwie...ale w środku były 3 akumulatorki i tych mi szkoda..:(
Do domu wracam autobusem pozbawiając się możliwości nabicia dodatkowych 9 km..ale 4 piwa w krwiobiegu po 13h pracy są dość mocno odczuwalne.
W pracy jestem tylko 4h bo czuje się fatalnie, kierownik zmiany puszcza mnie do domu.