Od rana z nieba leje jakby się u góry komuś łazienka zalewała, z nieba momentami spada istny wodospad na ziemię. Niestety muszę jechać nakarmić psy kumpla a żołądek pełen świątecznych smakołyków oraz padający deszcz skutecznie odbierają mi na to chęci. W końcu ok 17 zbieram się w sobie i z ociężałym bandziochem toczę się w kierunku jego domu. Jadę na limonce bo w przeciwieństwie do łowcy ma zamontowany przedni błotnik. W drodze dopada mnie deszcz. Na miejscu wypuszczam psiaki, przeganiam je w kroplach deszczu nieco po ogrodzie za piłką, daje im wyżerkę i chowam się do środka przed deszczem. Dźwięki kapiącej z nieba wody działają na mnie usypiająco...i gdy nagle otwieram oczy jest już 21 :] Zaganiam czworonogi do domu i wlekę się w deszczu do domu. Marzę o łóżku.
Dziś była piękna, słoneczna pogoda, od samego rana chciałem się gdzieś przejechać, ale ciągle zatrzymywały mnie przedświąteczne obowiązki, w końcu skapitulowałem i zdecydowałem się wyjechać dopiero po obiedzie, czyli po 15. Po drodze zahaczam o dom kumpla i wypuszczam jego psiaki do ogrodu coby pohasały nieco. Od niego kieruje się na zielonki. Najpierw postanawiam pokręcić nieco kilosów dla samego kręcenia, czyli podjechać do Skały. Prawie cała droga od Zielonek do Skały wiedzie lekko pod górkę. Mijam wielu rowerzystów, z większością pozdrawiamy się. Pojawia się tez sporo motocyklistów. Poza tym ruch raczej mały. Mozolnie wdrapuje się na podjeździe pod górę mając wiatr w oczy, w przeciwnym kierunku hulają rozpędzeni cykliści. Wyprzedza mnie jakiś kolarz na szosówce, ale ponieważ idą święta to mu wybaczam to nietaktowne zachowanie;) Nie rzucam się za nim w pościg bo nie chcę tracić sielankowo-wakacyjnego tonu tej wycieczki:) Widzę więc jak jego sylwetka stopniowa się oddala...a ja sobie spokojnie sunę dalej. W końcu zdobywam Skałę, licznik wskazuje niespełna 30km, odbijam w lewo na Grodzisko i po chwili wjeżdżam do Ojcowa. Ale tu pięknie. Śliczne widoki uderzają mnie na dzień dobry. To skałki, to kwiaty, to rzeczka. Wiosna po prostu. I rozkwitająca roślinność Parku Narodowego :) Co chwila przystaje i cykam fotki. Zaglądam wszędzie gdzie się da, oglądam Kościół "Na Wodzie" zbudowany na betonowych palach ponad rzeczką na przekór carowi Mikołajowi II-emu, który swojego czasu zabronił budowy obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Na ziemi owszem, ale na wodzie nie:) Potem podjeżdżam jeszcze pod zamek oraz do źródełka po wodę i wybieram się na spacer kamienistym szlakiem w las. Prowadzę rower(ściągam licznik:P ) bo droga jest stroma i kamienista, na slickach bym nie wyjechał na pewno. Zapuszczam się w gęstwinę i wyszukuje fajne kadry, znajduje fajne hubby,ciekawie powalone drzewa itd. Potem tak wolno jak tylko się da zjeżdżam na rowerze z powrotem mijając kilku rowerzystow prowadzących rowery MTB w górę. Ich zdziwienie łechce moją próżność :D Dojeżdżam do głównej asfaltówki biegnącej przez PN, sprawdzam czy koła nie są scentrowane(przednie z zaplotem na słoneczko poległo - ale kilka przekręceń nyplami załatwia sprawę), zakładam licznik i wciskam pedał do jezdni bo robi się późno. O 18.30 jestem z powrotem u kumpla, gotuje papu dla czworonogów, mieszam im je z puchami mięsiwa(byczki ważą ok 60 i 80 kg wiec lubią zjeść:D),przeganiam po ogrodzie za piłką, głaszcze po łepetynach i zaganiam do przedsionka na noc, żeby im zadki nie zmarzły. Wracam do domu 8km pod lekki wiatr. Niebo się chmurzy i zaczyna kropić. Nade mną kłębią się czarne chmury. Ale w duszy świeci słońce.W domu jestem o 20.30. Suchy. I happy.
Najpierw pojechałem na grób bardzo bliskiej mi osoby na Grębałów, potem po donicę na bluszcz który puszcze na ścianie balkonu a następnie na biały prądnik nakarmić i wyprowadzić psy podczas świątecznej nieobecności kumpla - ich właściciela.
Rano po odsprzątaniu chałupy i wciągnięciu jajecznicy na szynce oraz wyjrzeniu za okno stwierdzam, że pogoda jest idealna na rower. Kilkanaście minut po jedenastej dosiadam mojego rumaka i kieruje się w stronę grębałowa, dalej przez prusy i dojazdów do luborzycy w której skręcam z głównej drogi w lewo, na północ w kierunku marszowca. Droga od samego początku i poprzez większość trasy jest pagórkowata. Jadę średniej jakości drogami, trochu mną telepie, w duchu dziękuje losowi, że nie mam sztucznej szczęki jeszcze bo bym ją mógł zgubić, ale jadę za to w całkowitym spokoju, bez żadnych samochodów obok, w dość dużej ciszy mąconej głównej szumem wiatru i w otoczeniu bezkresnych pól. Bardzo przyjemnie mi się jedzie i od razu postanawiam, że na pewno jeszcze wrócę na tę trasę. Planowo miałem przejechać wiejskimi drogami z Luborzycy do Słomnik...ale jadę sobie beztrosko podziwiając okolice i w Łuczycach skręcam w lewo, zamiast w prawo i trafiam do Sieborowic, w których znajduje się bardzo ładny, odnowiony dworek, w którym obecnie mieści się dom dziecka. W parku otaczającym dworek kwitnie kilka pięknych drzew i ogólnie jest tam bardzo ładnie. Pomylenie trasy wychodzi mi zatem na dobre. Cykam kilka udanych kadrów i jadę dalej, bez nawracania. Jeszcze gorszymi drogami niż wcześniej, ale za to jakże spokojnymi dojeżdżam do Michałowic. Tam wbijam na krajową siódemką i lecę nią do Słomnik, gdzie robię pierwszy postój(37km), zjadam włoskiego loda, wypijam tymbarka i jadę do Miechowa. Miła ekspedientka przestrzega mnie, że aż do Miechowa, czyli ok 16km będzie głównie pod górę. Mówię,że to świetnie bo z powrotem będzie z góry i ruszam:) Asfalt jest dobry, korzystam momemtami z lemondki, którą coraz bardziej lubię. W Miechowie oglądam tamtejszą Bazylikę i idę poszukać czegoś do szamania, moją uwagę przyciąga pomalowana w reklamowe graffiti fast-foodowa ciężarówka, w której kupuje się syfbuły z paki. Zamawiam hot doga i w gratisie otrzymuje piękny uśmiech bardzo życzliwej pani sprzedawczyni. Notabene gdzieś w moim wieku;) Na budziku mam lekko ponad 50km, czyli już wiem, że plan machnięcia seteczki zostanie zrealizowany. Wypijam łyk wody i wskakuje na mojego rumaka, gnam w stronę powrotną. Faktycznie do Słomnik jest bardziej w dół, niż w górę, teraz odczuwam tę różnicę wysokości wyraźniej niż jadąc w kierunku przeciwnym, jadę więc cały czas grubo ponad 30km/h. W pewnym momencie składam się na lemondce, ale gdy prędkość przekracza 50km/h dochodzę do wniosku,że przydałoby się jednak mieć możliwość hamowania i wykonuje ryzykowny manewr zmiany chwytu na normalny, rowerem nieco mi zachwiało, ale udało się. Zaraz za Słomnikami podjeżdżam na serpentynie pod najostrzejszy podjaździk w całym dniu, ale tragedii nie ma, wyjeżdżam na przełożeniu 2/4. Potem jest to w dół to w górę i tak prawie aż pod sam Kraków, gdzie sama końcówka, chyba od węgrzc jest w dół. Na Alei 29-listopada odbijam w kuźnicy kołłątajowskiej i jadę do kumpla, załapuje się na zupę cebulową z grzankami, która okazuje się całkiem dobra oraz na misę frytek. Zakładamy folię na ogrodzenie,żeby podglądacze mieli utrudnione zadanie i wracam do domu pod wiatr. Wieczorem odkrywam,że słonko przyrumieniło mi pyska i ramiona:)
W drodze powrotnej łapię kapcia(dżisys kiedy ja ostatni raz łatałem dętkę?). Wyjmuje zestaw naprawczy, łatam dętkę, wsadzam w oponę, zakładam koło, próbuje napompować oponę...i dupa, chociaż jeszcze przed chwilą się pompowała. Prawdopodobni wyłamał się ten lipny dzyndzel wystający z włoskiego wentylka, który uwielbia się wyłamywać. Nie nawidzę tych dziadowskich szosowych wentylków:/ Nakładam na niego przejściówkę na samochodowy - mam ją zawsze w portfelu, ale i w ten sposób dupa. Doprowadzam rower do najbliższego domu i jak to na wiosce, okazuje się, że mają własny kompresor. Nabijam oponę na kamień...ale słyszę,że powietrze schodzi przez wentyl. A niech go. Badziew się wyłamał podczas próby pompowania. Dochodzę na przystanek i kwitnę tam pół godziny czekając na autobus, który potem stoi w korku kolejne pół godziny, na szczęście mam mp3 pleyaka, zamykam oczy i się chilloutuje całkowicie się nie przejmując marnowaniem czasu. Po prostu zażywam odpoczynku. Wysiadam w bronowicach,podjeżdżam tramem 4 przystanki i idę do rowerowego, kupuje dętkę z wentylkiem schrader(samochodowy), chce ją założyć i znowu dupa. Otwór na wentyl w obręczy jest za wąski. Poddaje się, wsiadam do tramwajki i jadę do domu. Następnego dnia rozwiercam otwór i zakładam dętkę. Nigdy więcej wentylków presta, mam z nimi same złe przejścia. Pieprzyć je.
Rano odbywam małego tripa do Luboczy za Hutę Sendzimira, eskortuje tam kumpla, który ma tam sprawę do załatwienia a nie zna okolicy, następnie odbywamy short przejażdżkę po hucie pod tytułem " Nie taka straszna nowa huta jak ją malują", pokazuje ziomkowi mniej znane oblicze tej złą sławą owianej dzielnicy. Wieczorem lecę na szybkości do centrum zawieść koledze z pracy sakwy crosso twist, które zdecydował się ode mnie odkupić. I równie szybko wracam na chatę kończyć porządki na balkonie po całodziennym mazianiu tam wałkiem i pędzlem. W drodze powrotnej kręci mi się fenomenalnie, uświadamiam sobie w trakcie jazdy, że pierwszy raz w tym roku jadę w krótkich spodenkach ! Do tej pory jedynie jeździłem w takich ultracienkich spodniach trekkingowych, ale ani razu w krótkich. Przyjemność z jazdy jest nieporównywalnie większa. Ach ta Wiosna! Na reszcie pszyszła:)
Rano podbijam najpierw na Borek Fałęcki gdzie odbieram nabyty poprzez allegro namiot Coleman Rigel X2 - o fenomenalnej wadze 960 gram! Mój nowy nabytek na wyprawy:) Potem lecę do pizzeri i zapycham przez cały dzień, żeby choć w części odrobić kosztowny zakup;)
Lemondka sprawdza się bajecznie:) Coraz lepiej mi się na niej jeździ, zacząłem już najeżdżać rowerem na dziury i koleiny mając wąski chwyt i czuję się pewnie na chwile obecną jadąc oparty na niej. Niewątpliwie sylwetka mojej osoby rozpostarta na lemondce przyciąga spojrzenia gapiów - przechodniów, nie sposób tego nie przyuważyć:) A niech sobie myślą,że jakiś pro jedzie;) Fajnie obserwuje się zmiany temperatury wskazywane przez termometr w zależności od prędkości jazdy:D Bieżący odczyt pozwala poznać temperaturę odczuwalną...chociaż podczas jazdy temperatura odczuwalna jest deczko subiektywna bo gdy dojeżdżam do domu to zazwyczaj ocieram pot z czoła...;)
W dolinki podkrakowskie i z powrotem. Czwartkowy dzień odpoczynkowy, mniejszy wiatr, zregenerowany szlifierką środkowy blat i przyzwyczajenie do lemondki i idące za tym jej częstsze używanie zaowocowały całkiem ładną średnią.
Rower i przygoda to moje dwa największe zamiłowania. Z tych dwóch pasji zrodziła się jedna - turystyka rowerowa. Dojedziesz wszędzie, zatrzymasz się wszędzie i nie jesteś niczym ograniczony. Doznajesz, doświadczasz i odczuwasz całą naturę, piękno widoków, szmer potoku, szum liści i łopot bocianich skrzydeł. Wszędzie możesz przystanąć, porozmawiać z miejscowymi, zaczerpnąć języka, dowiedzieć się coś ciekawego, nauczyć się coś przydatnego czy też po prostu poznać daną kulturę i lokalne zwyczaje.
Rower to wolność i ogromne możliwości. Rower to też wyzwanie. I dlatego jeżdzę:)