Rano jadę do pracy, potem wracam, połykam w domu obiad i jadę do Niepołomic po Justynę, która cały dzień błąka się samotnie po okolicy Bochni i Niepołomic. Ponieważ trwa weekend majowy to korzystam z bardzo nielubianej normalnie przeze mnie głównej drogi - Igołomskiej i lecę nią a potem wyciąską street prosto pod zamek w niepołomicach, przed, którym w parku regeneruje siły Justine po przebytych 95km, marzy jej się obiad, bo nigdzie po drodze nie napotkała żadnego otwartego baru. Siada mi na kole i kierujemy się na nową hutę, miejsce mojego zamieszkania. Po drodze wstępujemy do bardzo klimatycznego miejsca przy Igołomskiej - Baru"Kantyna" utrzymanego w wojskowym stylu. Kierują się tam, żartuje sobie złośliwie z Justyny, że zabieram ją w miejsce,gdzie dostanie swoją ulubioną grochówkę(na rajdzie nie chciała jej jeść:P) - przekorne stworzenie oczywiście zamawia zatem grochówkę(ułańska fantazja again^^) a ja wybieram zupę smoka, która okazuje się czymś ala gulasz plus inne farfocle typu czerwona fasola, kukurydza itd - ogólnie łyżka wbita w zupę stoi! Żebym zionął jak ten smok to oczywiście w zupie kąpie się spora ilośc chili która skutecznie wentyluje mi mój przytkany, zakatarzony po ostatniej, deszczowej jeździe nos. Zupa pyszna, pożywna i jeszcze lecznicza. Wybór Justyny, okazuje się niegorszy, bo nawet ona zjada tę grochówkę z wielkim smakiem - trzeba przyznać,ze jest świetnie doprawiona. Po napchaniu bebzonów rozmawiamy z wygadanym właścicielem pubu, który niewątpliwie jest nietuzinkowy i sam sobą przyciąga klientów, oraz swoimi zupami. Potem lecimy do domu, po drodze montujemy Justynie lampkę z tyłu i gubimy moją flagę piracką, której rano nie ma przy rowerze. Podczas krótkiego postoju na stacji benzynowej(Waćpanna Justyna raczyła korzystać z tamtejszej ubikjacji) mam okazję poprosić ją do tańca, gdy z postawionego obok nas merca, którego właściciel wlazł do środka stacji, dobiegają nas weselne hity :] Zaliczamy kilka obrotów, po czym właściciel mersia odjeżdża z piskiem opon. A działo się to na stacji w pleszowie, w miejscu, gdzie odpoczywał niegdyś kościuszko z wojskami, o czym informuje nas tabliczka. Może też korzystał z ubikacji;)
Dziś była piękna, słoneczna pogoda, od samego rana chciałem się gdzieś przejechać, ale ciągle zatrzymywały mnie przedświąteczne obowiązki, w końcu skapitulowałem i zdecydowałem się wyjechać dopiero po obiedzie, czyli po 15. Po drodze zahaczam o dom kumpla i wypuszczam jego psiaki do ogrodu coby pohasały nieco. Od niego kieruje się na zielonki. Najpierw postanawiam pokręcić nieco kilosów dla samego kręcenia, czyli podjechać do Skały. Prawie cała droga od Zielonek do Skały wiedzie lekko pod górkę. Mijam wielu rowerzystów, z większością pozdrawiamy się. Pojawia się tez sporo motocyklistów. Poza tym ruch raczej mały. Mozolnie wdrapuje się na podjeździe pod górę mając wiatr w oczy, w przeciwnym kierunku hulają rozpędzeni cykliści. Wyprzedza mnie jakiś kolarz na szosówce, ale ponieważ idą święta to mu wybaczam to nietaktowne zachowanie;) Nie rzucam się za nim w pościg bo nie chcę tracić sielankowo-wakacyjnego tonu tej wycieczki:) Widzę więc jak jego sylwetka stopniowa się oddala...a ja sobie spokojnie sunę dalej. W końcu zdobywam Skałę, licznik wskazuje niespełna 30km, odbijam w lewo na Grodzisko i po chwili wjeżdżam do Ojcowa. Ale tu pięknie. Śliczne widoki uderzają mnie na dzień dobry. To skałki, to kwiaty, to rzeczka. Wiosna po prostu. I rozkwitająca roślinność Parku Narodowego :) Co chwila przystaje i cykam fotki. Zaglądam wszędzie gdzie się da, oglądam Kościół "Na Wodzie" zbudowany na betonowych palach ponad rzeczką na przekór carowi Mikołajowi II-emu, który swojego czasu zabronił budowy obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Na ziemi owszem, ale na wodzie nie:) Potem podjeżdżam jeszcze pod zamek oraz do źródełka po wodę i wybieram się na spacer kamienistym szlakiem w las. Prowadzę rower(ściągam licznik:P ) bo droga jest stroma i kamienista, na slickach bym nie wyjechał na pewno. Zapuszczam się w gęstwinę i wyszukuje fajne kadry, znajduje fajne hubby,ciekawie powalone drzewa itd. Potem tak wolno jak tylko się da zjeżdżam na rowerze z powrotem mijając kilku rowerzystow prowadzących rowery MTB w górę. Ich zdziwienie łechce moją próżność :D Dojeżdżam do głównej asfaltówki biegnącej przez PN, sprawdzam czy koła nie są scentrowane(przednie z zaplotem na słoneczko poległo - ale kilka przekręceń nyplami załatwia sprawę), zakładam licznik i wciskam pedał do jezdni bo robi się późno. O 18.30 jestem z powrotem u kumpla, gotuje papu dla czworonogów, mieszam im je z puchami mięsiwa(byczki ważą ok 60 i 80 kg wiec lubią zjeść:D),przeganiam po ogrodzie za piłką, głaszcze po łepetynach i zaganiam do przedsionka na noc, żeby im zadki nie zmarzły. Wracam do domu 8km pod lekki wiatr. Niebo się chmurzy i zaczyna kropić. Nade mną kłębią się czarne chmury. Ale w duszy świeci słońce.W domu jestem o 20.30. Suchy. I happy.
Rano po odsprzątaniu chałupy i wciągnięciu jajecznicy na szynce oraz wyjrzeniu za okno stwierdzam, że pogoda jest idealna na rower. Kilkanaście minut po jedenastej dosiadam mojego rumaka i kieruje się w stronę grębałowa, dalej przez prusy i dojazdów do luborzycy w której skręcam z głównej drogi w lewo, na północ w kierunku marszowca. Droga od samego początku i poprzez większość trasy jest pagórkowata. Jadę średniej jakości drogami, trochu mną telepie, w duchu dziękuje losowi, że nie mam sztucznej szczęki jeszcze bo bym ją mógł zgubić, ale jadę za to w całkowitym spokoju, bez żadnych samochodów obok, w dość dużej ciszy mąconej głównej szumem wiatru i w otoczeniu bezkresnych pól. Bardzo przyjemnie mi się jedzie i od razu postanawiam, że na pewno jeszcze wrócę na tę trasę. Planowo miałem przejechać wiejskimi drogami z Luborzycy do Słomnik...ale jadę sobie beztrosko podziwiając okolice i w Łuczycach skręcam w lewo, zamiast w prawo i trafiam do Sieborowic, w których znajduje się bardzo ładny, odnowiony dworek, w którym obecnie mieści się dom dziecka. W parku otaczającym dworek kwitnie kilka pięknych drzew i ogólnie jest tam bardzo ładnie. Pomylenie trasy wychodzi mi zatem na dobre. Cykam kilka udanych kadrów i jadę dalej, bez nawracania. Jeszcze gorszymi drogami niż wcześniej, ale za to jakże spokojnymi dojeżdżam do Michałowic. Tam wbijam na krajową siódemką i lecę nią do Słomnik, gdzie robię pierwszy postój(37km), zjadam włoskiego loda, wypijam tymbarka i jadę do Miechowa. Miła ekspedientka przestrzega mnie, że aż do Miechowa, czyli ok 16km będzie głównie pod górę. Mówię,że to świetnie bo z powrotem będzie z góry i ruszam:) Asfalt jest dobry, korzystam momemtami z lemondki, którą coraz bardziej lubię. W Miechowie oglądam tamtejszą Bazylikę i idę poszukać czegoś do szamania, moją uwagę przyciąga pomalowana w reklamowe graffiti fast-foodowa ciężarówka, w której kupuje się syfbuły z paki. Zamawiam hot doga i w gratisie otrzymuje piękny uśmiech bardzo życzliwej pani sprzedawczyni. Notabene gdzieś w moim wieku;) Na budziku mam lekko ponad 50km, czyli już wiem, że plan machnięcia seteczki zostanie zrealizowany. Wypijam łyk wody i wskakuje na mojego rumaka, gnam w stronę powrotną. Faktycznie do Słomnik jest bardziej w dół, niż w górę, teraz odczuwam tę różnicę wysokości wyraźniej niż jadąc w kierunku przeciwnym, jadę więc cały czas grubo ponad 30km/h. W pewnym momencie składam się na lemondce, ale gdy prędkość przekracza 50km/h dochodzę do wniosku,że przydałoby się jednak mieć możliwość hamowania i wykonuje ryzykowny manewr zmiany chwytu na normalny, rowerem nieco mi zachwiało, ale udało się. Zaraz za Słomnikami podjeżdżam na serpentynie pod najostrzejszy podjaździk w całym dniu, ale tragedii nie ma, wyjeżdżam na przełożeniu 2/4. Potem jest to w dół to w górę i tak prawie aż pod sam Kraków, gdzie sama końcówka, chyba od węgrzc jest w dół. Na Alei 29-listopada odbijam w kuźnicy kołłątajowskiej i jadę do kumpla, załapuje się na zupę cebulową z grzankami, która okazuje się całkiem dobra oraz na misę frytek. Zakładamy folię na ogrodzenie,żeby podglądacze mieli utrudnione zadanie i wracam do domu pod wiatr. Wieczorem odkrywam,że słonko przyrumieniło mi pyska i ramiona:)
Lemondka sprawdza się bajecznie:) Coraz lepiej mi się na niej jeździ, zacząłem już najeżdżać rowerem na dziury i koleiny mając wąski chwyt i czuję się pewnie na chwile obecną jadąc oparty na niej. Niewątpliwie sylwetka mojej osoby rozpostarta na lemondce przyciąga spojrzenia gapiów - przechodniów, nie sposób tego nie przyuważyć:) A niech sobie myślą,że jakiś pro jedzie;) Fajnie obserwuje się zmiany temperatury wskazywane przez termometr w zależności od prędkości jazdy:D Bieżący odczyt pozwala poznać temperaturę odczuwalną...chociaż podczas jazdy temperatura odczuwalna jest deczko subiektywna bo gdy dojeżdżam do domu to zazwyczaj ocieram pot z czoła...;)
Dziś moje dziewczę zadecydowało,że chce aby jej nowy trekking, ktory jej zakupiłem na allegro przeszedł test bojowy. Tak więc na szybkości obmyśliłem traskę, której celem było zwiedzenie okolicznych - blisko nowohuckich pałacyków, dworków itd. Na początku przekraczamy Wisłę mostem Wandy i kierujemy się na wschód przez Brzegi docierając do Niepołomic. Po drodze wyłazimy na jakiś kopiec na którym napawamy się widokami i wdychamy cudne powietrze z pobliskiego wysypiska śmieci. W Niepołomicach podziwiamy tamtejszy zameczek z przystrojoną pod wesele salą. Cykamy kilka fajnych fot i lecimy dalej. Najpierw na północ drogą 75, potem przekraczamy drogę 79 i kierujemy się na Kościelniki, w których znajdują się ruiny zamku. Zamek okazuje się ogrodzony a wstęp zabroniony...bo niedawno doszło tam do kradzieży jakichś cennych maszyn:/ Polska psia mać. Ruszamy dalej, zdobywamy Górkę Kościeliską i oglądamy zabytkowy modrzewiowy kościółek na wzgórzu. Następnie przez Węgrzynowice przedzieramy się polnymi drogami do Krzysztoforzyc w których mieści się dworek...a w zasadzie mieścił się, bo okazuje się,ze już się rozsypał i jakiś zarobas wystawił tam swoją wielką drewnianą hacjendę. No nic..niezłomnie jedziemy dalej i docieramy do Łuczanowic. Znajdujemy tam co prawda dworek, ale bardziej przypomina on kamienicę z herbem niż coś co by na nazwę dworej zasługiwało. Kolejnym etapem wycieczki jest Wadów. Dworek w Wadowie okazuje sie dość okazały...ale całkowicie zaniedbany i zabity deskami..i w nocy pewnie straszy. Szkoda bo widać, że mógłby stanowić bardzo ciekawy obiekt po odrestaurowaniu - jako centrum kultury, teatr czy cokolwiek jak choćby świetlica dla dzieci czy chociażby przedszkole..Z Wadowa kierujemy się w stronę torów kolejowych prowadzących do zakładu Huta Tadzia Sendzimira i przejeżdzamy pod nimi tunelem - całkiem długim i będącym fajną atrakcją;) W ten sposób przedostajemy się do Ruszczy. Mieści się w niej niby-dworek a w zasadzie jakieś jego rozsypujące się resztki z tynkiem który odpada podczas kichnięcia przypadkowych gości oraz całkiem sympatyczny kościółek warty uwagi. Przedostatnim punktem programu są Branice i wspaniale odremontowany dwór - wygląda jak nowiuśki. Miło zobaczyć choć jeden zabytek w dobrej kondycji. Widać, że ktoś w nim mieszka - pewnie prywatna osoba go wykupiła. W każdym razie brawa za odremontowanie tego zabytkowego miejsca. Z Branic podjeżdżamy na Przylasek Rusiecki przejrzeć się w wodzie i podumać nad przybrzeżnymi szuwarami, które tworzą tajemniczy klimat. Stamtąd wracamy na główną 79, którą przepychając się z blachosmrodziarzami docieramy z powrotem do huty. Wycieczka niby asfaltem, ale często przerywana trudnymi przeprawami przez błoto/kałuże/rozlewiska na polnych drogach. Czasem pchanie roweru. Ogólnie męcząco..ale i satysfakcjonująco i pomimo krótkiego dystansu nie sposób powiedzieć, żebym nie odczuł tego wypadu po okolicy ;) Dość powiedzieć, że mój rower przypomina obecnie bardziej niż asfatowego wymiatacza do jakiegoś błotnistego potwora ^^
Pozdrawiam rowerzystów z koszulkami R N R ( Rower, Narty, Rolki ) których spotkaliśmy - może akurat to przeczytają:)
Nienawidzę wiatru. Wieje mi zawsze i wszędzie. Gdzie bym nie pojechał to wieje mi w twarz. Moja zmora. Ale po kolei.
Rano rowerem 1km do babci na śniadanie, na miejscu okazuje się,że mama zapomniała świątecznej kiełbasy,więc drałuje po nią z powrotem do domu. W ten sposób jeszcze przed właściwą jazdą nabijam z rana 4km. Po szamaniu wszyscy lezą do kościoła a ja "niewierny Tomasz" dosiadam moją kolarzówkę i w drogę! Na kolejną wyżerkę - tym razem na rodzinny obiad do Jaworska. Była to moja pierwsza dalsza trasa na szosówce, mam ją bowiem od grudnia. Byłem więc pełen obaw i ciekawości jaką średnią uzyskam. Gdy na BS obserwowałem średnie wykręcane przez innych cyklistów to trochę mi się włos jeżył bo na MTB czy trekkingu nigdy takich osiągów nie miałem. Pora więc aby skonfontować te ich średnie z moją średnią z jazdy kolarzówką. Okazało się...że też tyle wykręcam co inni:) Plan był prosty...dojechać na obiad(76km) w maksimum 3h, czyli osiągnąć średnią nieco ponad 25km/h. Na początku sezonu nie chciałem się przeforsować a także nie znam jeszcze swoich możliwości. Zamiast przez niepołomice - dziadowa droga i spory ruch na drodze, wybieram jazdę przez Mogiłę i Czarnochowice a następnie na wysokości Wieliczki wbicie na drogę 75, która potem przechodzi w 4 i leci aż na Tarnów. Jechałem kiedyś równoległą do tej drogi, drogą na północ prowadzącą na Dąbrowę Tarnowską, myślałem,że 4 będzie równie płaska, czyli płaska jak stół. Mocno się zdziwiłem na odcinku pomiędzy Wieliczką a Bochnią, na którym było non-stop góra-dół. Musiałem się przyzwyczaić w kolarzówce do braku lekkich przełożeń i konieczności ostrego zasuwania pod górę. Cały czas towarzyszy mi wiatr wiejący z południa i czasem wschodu, ale pomimo to staram się na prostej utrzymywać 30km/h. Na zjazdach przyzwyczam się do pozycji w dolnym uchwycie. Po drodze, za Bochnią mija mnie kolarz ubrany w czarno-żółty strój, którego pozdrawiam i który krzyczy do mnie,że w Bochni jest dzisiaj ustawka. Niestety nie mam możliwości zawrócenia - obiad czeka. Chwilę potem przelatuje nade mną jastrząb albo sokół - w każdym razie jest piękny. Za Bochnią jest jeden większy podjazd, poza tym same pagórki..których i tak się nie spodziewałem i które dają mi nieco w kość. W sumie cieszę się bo prawdziwą siłe wyrobię tylko na podjazdach. Za Brzeskiem w Sufczynie odbijam w prawo i jadę dziadową drogą pod górę. I centralnie pod wiatr. Rodzice wymijają mnie autem. 20 minut potem wycieńczony dojeżdzam do celu. Starsi oczywiście juz na miejscu. Ich czas autem do 70 minut, mój rowerem to 170minut:) I tak są pod wrażeniem:P Powrót: Wyruszam o 16.50, tak,żeby w miarę przed zmrokiem wrócić do domu. Pierwsze 10km połykam w trymiga, lecę w dół i z wiatrem w plecy. Wylatuje na główną i przekonuje się,że boczny wiatr się wzmógł. Szarpie mi rowerem i trochę mnie męczy. Ale narazie jest płaskawo więc lecę. Po drodze widzę bażanta albo kuropatwę. Dopada mnie silny ból pleców. Ponadto w bidonie pustka. Robię postój na stacji, kupuje powerade, czekoladę i aspirynę. Łykam dwie tabsy i zapijam. Jadę dalej. Za Bochnią wiatr okresowo zmienia kierunek i staje się moim przeciwnikiem. Przeklinam go. Na zjazdach muszę dokręcać, na podjazdach mam wrażenie,że ciągnę kotwicę. Psychicznie mnie wykańcza. 21km przed wieliczką robię postój na chwile. Wiatr piździ. Jadę dalej...10km przed wieliczną znów postój. Wciągam czekoladę z nadzieją,że pomoże...a gdzie tam. Na liczniku na prostej ledwo 25km/h. Średnia spada:( Modlę się aby dojechać do wieliczki, czekam na nią jak na wybawienie. W końcu pojawia się tabliczka witająca! Jeszcze 1.5km i odbijam w prawo. Teraz wiatr wieje mi w plecy a do domu tylko 12km. Na liczniku 32-35km/h. W sercu radość. Wiem,że przekroczę 150km:) Zastanawiam się co na mnie czeka w lodówce...:D
Już dzień wcześniej planowałem w sobotę wyskoczyć nieco dalej i machnąć przynajmniej te 70-80km. Stwierdziłem,że odwiedzę Ojców bo dawno tam nie byłem. Ustawiłem się z kumplem poprzedniego wieczoru i rano gotowy do jazdy wstałem aby odczytać,że kumpel ma kaca i nigdzie się nie rusza. Masz Ci los. Szybki sms do Joja o treści:" Rower?Ojców?11 u Ciebie? i równie lakoniczna odpowiedź: "OK". Godzinę potem wyjeżdzałem już z domu. Było zaledwie 3 stopnie i już na dzień dobry odczułem brak ochraniaczy na buty, zimne powietrze z łatwością przedzierało się przez moje letnie turystyczne buty do SPD i dwie pary grubych, górskich skarpet. Ochraniacze na buty...już idą do mnie z allegro. Do Joja dojechałem trzymając tempo 28-30km/h i wyraźnie odczułem spadek wydolności w niskiej temperaturze. U joja szybka herbatka i jedziemy. Okazuje się,że jojo też ma kaca(czy tylko ja nie pije?:P) i do tego brak formy więc wleczemy się na naszych trekkingach ok 22-24 i tym wolnym tempem robimy pętelkę do Ojcowa i z powrotem. Po drodze widzimy kilku kolarzy, wszyscy na MTB i szerokich gumach. Jedna para w drodze powrotnej mija nas i to przy dość dużej różnicy prędkości. Żartuje do Joja, że przynosi mi wstyd. On, oczywiście,że go to...wiadomo co:) Całą drogę nawijamy naprzemiennie o rowerach i kobitkach. Oczywiście temat roweru przeważa:P Wracamy pod dom joja, na liczniku mam niecałe 50, czuje niedosyt, więc dalej, już sam napieram w stronę błoni aby coś dokręcić. Przedzieram się przez miasto jadąc średnio 28-30km/h, na alejach dociskam chwilowo nawet do 40 i dojeżdzam do błoni, gdzie zaliczam kilka okrążeń. Z jednej strony błoni jadę lajtownym tempem 27 a z drugiej staram się w ramach hartowania trzymać 30km/h. Chcąc podnieść ogólną średnią zakładam,że powrotne 10km będe jechał z prędkością 30km/h. Rzeczywistośc weryfikuje ten plan i jadę ledwo 27km/h. Zastanawiam się czy mam czołowy wiatr czy to zmęczenie materiału...i chyba jednak to brak sił już:) Do domu powracam z wynikiem 76km. W sumie całkiem ładnie. Więcej by mi się chyba nawet nie chciało, chyba ogarnia mnie zimowa aura:D
Rower i przygoda to moje dwa największe zamiłowania. Z tych dwóch pasji zrodziła się jedna - turystyka rowerowa. Dojedziesz wszędzie, zatrzymasz się wszędzie i nie jesteś niczym ograniczony. Doznajesz, doświadczasz i odczuwasz całą naturę, piękno widoków, szmer potoku, szum liści i łopot bocianich skrzydeł. Wszędzie możesz przystanąć, porozmawiać z miejscowymi, zaczerpnąć języka, dowiedzieć się coś ciekawego, nauczyć się coś przydatnego czy też po prostu poznać daną kulturę i lokalne zwyczaje.
Rower to wolność i ogromne możliwości. Rower to też wyzwanie. I dlatego jeżdzę:)