Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2011

Dystans całkowity:1250.33 km (w terenie 5.00 km; 0.40%)
Czas w ruchu:42:08
Średnia prędkość:24.16 km/h
Maksymalna prędkość:61.00 km/h
Liczba aktywności:28
Średnio na aktywność:44.65 km i 1h 49m
Więcej statystyk

Rajd do Trzebinii

Sobota, 30 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Rano jadę odebrać taką jedną dziewuszkę z dworca, jedziemy na rynek, zostawiamy jej bagaż u mnie w pracy i jedziemy na błonia na zapisy na rajd, potem robimy mały come back, żeby jeszcze rzucić okiem na rynek i skorzystać z toilet przed drogą i w ostatniej chwili wracamy na start i ostatnim rzutem na taśmę podczepiamy się pod sam koniec kolumny rowerzystów. Na początku jest bardzo ciasno, jedziemy w tłoku, więc lawirujemy pomiędzy innymi cyklistami i przeciskamy się do przodu, po drodze ucinam kilka krótkich pogawędek z nieznajomymi rowerzystami oraz pozdrawiam kilku napotkanych znajomych rowerzystów. Systematycznie przesuwamy się na przód kolumny aż stawka się nieco rozciąga, na wysokości Kryspinowa można już spokojnie wyprzedzać cały sznur rajdowiczów jadąc lewym pasem, blisko całej kolumny i ustępując miejsca sporadycznym samochodom. Pojawia się pierwsze (i w sumie ostatnie) kilka pagórków - dla Justyny pochodzącej z okolicy Białegostoku to całkowita nowość, dla mnie, krakusa, to ledwo zauważalne kopki, dla niej podjazdy, ale ku mojemu zdumieniu bardzo dobrze sobie radzi. Przestrzegam ja co prawda, żeby się nie forsowała zbytnio, bo wiem, że dotychczas nie jeździła zbyt często na wycieczki o dystansie w okolicy 100km i nie wiadomo jak jej organizm to zniesie. Potem okazuje się,że moja troska była całkowicie zbyteczna. Gdy wjeżdżamy do Puszczy Dulowskiej każdy jedzie sobie już swoim tempem, ludzie chętnie korzystają z przyjemnych miejsc postojowych, ławeczek, cykają fotki i wciągają kanapki - kilkakrotnie pytam Justine czy chce sobie złapać oddech przystając, ale dziewoja okazuje się zacięta i ani się jej widzą jakieś tam postoje! Pierwotny plan był taki,że w trakcie rajdu odskoczę od niej i sobie pognam do przodu wyżywając się, ale rozmawia nam się tak fajnie,że postanawiam umilać(uprzykrzać?) jej jazdę swoim gadulstwem aż do końca rajdu, który następuje zaskakująco szybko, oboje jesteśmy mocno zdziwieni, że to już i czujemy jakiś taki niedosyt. Na budziku mam 64m(sam rajd liczy 50km). Poza tym tempo jazdy Justyny bardzo mile mnie zaskakuje , prawie cały czas mamy na budzikach ok 30km/h(po gruntowej drodze), przy czym pcha nas delikatny zefirek.
Na miejscu wciągamy rajdową grochówę i tankujemy rajdową wodę. Czas umilają występy dzieciaków, które nie dość, że są słodkie, to naprawdę ładnie śpiewają, jedna dziewczynka ma piękną barwę głosu, inna zaś ogromną siłę głosu. Nagrywam nawet aparatem foto krótkie wycinki ich występów. W tym roku w rajdzie wzięło udział 641 osób, głównie z Kraka i Katowic. W oczy rzuca się spora grupa bikoholików, jest kilka osób z rowerowania.pl oraz jakaś grupka w koszulkach enduro69 czy jakoś tak.
Ludzie z zaciekawniem rzucają spojrzenia na Łowcę Wiatru, czasem ktoś nawet przystaje przy nim i wykręca łepetynę przyglądając się poszczególnym częściom. Niewątpliwie łechce to moją dumę, jako jego twórcy od gołej ramy;)
Losowanie nagród się kończy i zaczyna kropić deszcz. Wszyscy nagle, w jakimś, szalonym, owczym pędzie się zbierają i odjeżdżają pomimo,że prowadzący nadal przekazuje pewne informacje przez mikrofon. Trochę to taki brak szacunku dla organizatora i jego wysiłku, no, ale cóż. A przecież było masę miejsca, żeby się schować...nie mówiąc o tym, że to tylko jakieś kropienie. Wszyscy się rozpierzchli a my udajemy się na tyły dworku w Młoszowej, przed którym odbył się finał rajdu. W wysokiej trawie pozostawiamy ślady naszych kół, które są jedynymi - wynika z tego,że nikomu spośród 641 osób nie przyszło do głowy zwiedzić tego cudnego miejsca. Widocznie tylko my jesteśmy tacy ciekawi świata i miejsc. A widok z tyłu nas zachwyca i przechodzi nasze oczekiwania. Ogromne, wysokie drzewa na tle rozległem polany tworzą widok niczym z obrazu a zarówno cała forma pałacyku jak i małe detale tworzą z niego bardzo wdzięczny obiekt fotografowania. Obok polany leży bardzo ładna kompozycja z samoistnie poprzewracanych i zarośniętych kamieni. Cykamy fotki gdzie się da, ponadto obfotografowujemy nasze maszyny na tle najładniejszych scenografii. Cykam też Justynie fotę na balkoniku pałacyku, bo wszakże każda księżniczka powinna mieć swój zamek, chociażby na fotce:)
Powoli mżawka przeistacza się w deszcz. Pytam Justynę czy chce się schować - ale w odpowiedzi słyszę"Jedziemy" :D Niezaprzeczalnie stworzenie to należy do istot o ułańskiej fantazji, w końcu mieszka przy samej, wschodniej granicy. Ruszamy więc w drogę powrotną, pod wiatr, tym razem, asfaltową 79, lecącą aż do Kraka. Deszcz się wzmaga. Po 20 minut osiągam stan krytyczny, całkowitego przemoczenia, okazuje się,że moja kurtka milo na membranie gelantos całkowicie utraciła wodoodporne właściwości w skutek częstego(niestety koniecznego w mojej wcześniejszej pracy) prania. Czuje się jakbym wpadł do jeziora i osiągam swoisty stan ducha w którym już wszystko Ci jedno:D Uśmiechnięci od ucha do ucha, z dziwną niewytłumaczalną radością dzieci pedałemy sobie wesoło. Na przystankach co jakiś czas widzimy jakichś rowerzystów, którzy zwątpili i schowali się pod wiatę. Nasze uśmiechnięte gęby w zestawieniu z brakiem błotników, nakrycia głowy itd budzą w mijanych ludziach pozytywne wibracje. Deszcz przechodzi w ulewę, widocznośc się znacznie ogranicza, szybko spadające krople bombardują twarz prawie jak małe kostki lodu. Jedziemy dalej. Przybywa wody na drogach, robi się niebezpiecznie, kałuże są coraz głębsze i dziurawe odcinki w przejeżdżanych wioskach mogą skrywać spore dziury pod breją kałuży - przy naszej prędkości - często znacznie ponad 30km/h jest to dość niebezpieczne(już raz w zimie się katapultowałem w ten sposób wybijając w górę niczym Małysz z progu). Na szczęście nie zaliczamy żadnego upadku, natomiast mocno wyziębiamy organizmy - rzęsista ulewa oraz wiatr czołowy skutecznie pozbywają nas naszego ciepła. Na szybkim postoku dopijamy resztę kawy z termosu(chwała mi za to,że w 30 stopniowy upał zabrałem ją ze sobą:P ) i połykamy tabliczkę czekolady oraz banana. I lecimy dalej. Widoczność gówniana nawet jak na rower, ale udaje nam się szczęśliwie dojechać do Kraja. Po drodze zaliczam kałuże w której mało a nie potrzebowałbym peryskopu, całe pedały zanurzają mi się w mętnej otchłani wody.
W Krakowie odbieramy bagaż Justyny i bez przestoju, przemarznięci na kość jedziemy do mnie.
Po drodze okazuje się,że licznik z lidla to jednak nie to samo co sigma i przestaje mi działać, tak więc przejechany dystans szacuje niestety na podstawie wskazaniach licznika Justyny oraz pamiętanego dystansu, który miałem w samej Młoszowie. Szkoda...bo ciekaw jestem średniej bardzo.

Do pracy.

Piątek, 29 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
W drodze powrotnej wypatruje mnie ze swojego dostawczaka kumpela, która niedawno otworzyła własną firmię ogrodniczą i wraca od klienta - zaprasza mnie z rowerem do samochodu i proponuje,że pojedziemy do mnie autem pogadać, zapraszam ją więc na obiad i zyskuje podwózkę do domu:]

Do pracy i z powrotem.

Środa, 27 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
W jedną i w drugą stronę pod wiatr, bo jego kierunek zmienił się w ciągu dnia. Jakże miło z jego strony :]

Lany Poniedziałek

Poniedziałek, 25 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Dzion w pracy, zamiast standardowo 6 dostawców na zmianie było nas trzech, ruch był, powiedziałbym: zadowalający, coś udało się wyjeździć, jak na drugi dzion świąt to nie ma co narzekać. Przed pracą podjechałem jeszcze do psiaków kumpla i przeprowadziłem standardową procedurę karmienia i przegonienia po ogrodzie za piłką oraz wygłaskania. W sumie poprawia mi to humor z rana.

Jak na lany poniedziałek przystało, z nieba sączyła się woda ale spodziewałem się silniejszych opadów, w sumie deszcz przyatakował tak naprawdę tylko raz i przymusił mnie do ubrania moich przeciwdeszczowych gatek. Potem już się w nie wślizgiwałem, miałem na sobie ultracienkie dresiki trekkingowe które momentalnie wysychają pod wpływem temp. ciała, więc na takie tam kropienie były w sam raz.
Na św. Wawrzyńca jakiś blachosmrodziarz cofał na wstecznym na pełnym gazie i w deszczu pewnie mnie nie widział, odbiłem w bok i tylne koło wpadło w poślig na mokrej szynie, na szczęście skończyło się bez upadku. Ogólnie było dzisiaj ślisko i kilka razy zatańczyłem rowerem, więc jeździłem dość zachowawczo bo i szosowe hample nie zbyt skuteczne i stosunkowo cienkie gumy(32mm) nie zbyt przyczepne na tafli wody.
Przedni błotnik, który sam przerabiałem spisał się natomiast perfekcyjnie, na buty nie poleciała mi ani jedna kropla spod przedniej opony:)

Deszczowa przejażdżka.

Niedziela, 24 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Od rana z nieba leje jakby się u góry komuś łazienka zalewała, z nieba momentami spada istny wodospad na ziemię. Niestety muszę jechać nakarmić psy kumpla a żołądek pełen świątecznych smakołyków oraz padający deszcz skutecznie odbierają mi na to chęci. W końcu ok 17 zbieram się w sobie i z ociężałym bandziochem toczę się w kierunku jego domu. Jadę na limonce bo w przeciwieństwie do łowcy ma zamontowany przedni błotnik. W drodze dopada mnie deszcz. Na miejscu wypuszczam psiaki, przeganiam je w kroplach deszczu nieco po ogrodzie za piłką, daje im wyżerkę i chowam się do środka przed deszczem. Dźwięki kapiącej z nieba wody działają na mnie usypiająco...i gdy nagle otwieram oczy jest już 21 :] Zaganiam czworonogi do domu i wlekę się w deszczu do domu. Marzę o łóżku.

NH-Zielonki-Skała-Ojców-Zielonki-NH

Sobota, 23 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Dziś była piękna, słoneczna pogoda, od samego rana chciałem się gdzieś przejechać, ale ciągle zatrzymywały mnie przedświąteczne obowiązki, w końcu skapitulowałem i zdecydowałem się wyjechać dopiero po obiedzie, czyli po 15. Po drodze zahaczam o dom kumpla i wypuszczam jego psiaki do ogrodu coby pohasały nieco. Od niego kieruje się na zielonki. Najpierw postanawiam pokręcić nieco kilosów dla samego kręcenia, czyli podjechać do Skały. Prawie cała droga od Zielonek do Skały wiedzie lekko pod górkę. Mijam wielu rowerzystów, z większością pozdrawiamy się. Pojawia się tez sporo motocyklistów. Poza tym ruch raczej mały. Mozolnie wdrapuje się na podjeździe pod górę mając wiatr w oczy, w przeciwnym kierunku hulają rozpędzeni cykliści. Wyprzedza mnie jakiś kolarz na szosówce, ale ponieważ idą święta to mu wybaczam to nietaktowne zachowanie;) Nie rzucam się za nim w pościg bo nie chcę tracić sielankowo-wakacyjnego tonu tej wycieczki:) Widzę więc jak jego sylwetka stopniowa się oddala...a ja sobie spokojnie sunę dalej. W końcu zdobywam Skałę, licznik wskazuje niespełna 30km, odbijam w lewo na Grodzisko i po chwili wjeżdżam do Ojcowa. Ale tu pięknie. Śliczne widoki uderzają mnie na dzień dobry. To skałki, to kwiaty, to rzeczka. Wiosna po prostu. I rozkwitająca roślinność Parku Narodowego :) Co chwila przystaje i cykam fotki. Zaglądam wszędzie gdzie się da, oglądam Kościół "Na Wodzie" zbudowany na betonowych palach ponad rzeczką na przekór carowi Mikołajowi II-emu, który swojego czasu zabronił budowy obiektów sakralnych na ziemi ojcowskiej. Na ziemi owszem, ale na wodzie nie:) Potem podjeżdżam jeszcze pod zamek oraz do źródełka po wodę i wybieram się na spacer kamienistym szlakiem w las. Prowadzę rower(ściągam licznik:P ) bo droga jest stroma i kamienista, na slickach bym nie wyjechał na pewno. Zapuszczam się w gęstwinę i wyszukuje fajne kadry, znajduje fajne hubby,ciekawie powalone drzewa itd. Potem tak wolno jak tylko się da zjeżdżam na rowerze z powrotem mijając kilku rowerzystow prowadzących rowery MTB w górę. Ich zdziwienie łechce moją próżność :D Dojeżdżam do głównej asfaltówki biegnącej przez PN, sprawdzam czy koła nie są scentrowane(przednie z zaplotem na słoneczko poległo - ale kilka przekręceń nyplami załatwia sprawę), zakładam licznik i wciskam pedał do jezdni bo robi się późno. O 18.30 jestem z powrotem u kumpla, gotuje papu dla czworonogów, mieszam im je z puchami mięsiwa(byczki ważą ok 60 i 80 kg wiec lubią zjeść:D),przeganiam po ogrodzie za piłką, głaszcze po łepetynach i zaganiam do przedsionka na noc, żeby im zadki nie zmarzły. Wracam do domu 8km pod lekki wiatr. Niebo się chmurzy i zaczyna kropić. Nade mną kłębią się czarne chmury. Ale w duszy świeci słońce.W domu jestem o 20.30. Suchy. I happy.

Przedświąteczne sprawunki.

Piątek, 22 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Najpierw pojechałem na grób bardzo bliskiej mi osoby na Grębałów, potem po donicę na bluszcz który puszcze na ścianie balkonu a następnie na biały prądnik nakarmić i wyprowadzić psy podczas świątecznej nieobecności kumpla - ich właściciela.

Wycieczka do Miechowa i z powrotem.

Czwartek, 21 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Rano po odsprzątaniu chałupy i wciągnięciu jajecznicy na szynce oraz wyjrzeniu za okno stwierdzam, że pogoda jest idealna na rower. Kilkanaście minut po jedenastej dosiadam mojego rumaka i kieruje się w stronę grębałowa, dalej przez prusy i dojazdów do luborzycy w której skręcam z głównej drogi w lewo, na północ w kierunku marszowca. Droga od samego początku i poprzez większość trasy jest pagórkowata. Jadę średniej jakości drogami, trochu mną telepie, w duchu dziękuje losowi, że nie mam sztucznej szczęki jeszcze bo bym ją mógł zgubić, ale jadę za to w całkowitym spokoju, bez żadnych samochodów obok, w dość dużej ciszy mąconej głównej szumem wiatru i w otoczeniu bezkresnych pól. Bardzo przyjemnie mi się jedzie i od razu postanawiam, że na pewno jeszcze wrócę na tę trasę. Planowo miałem przejechać wiejskimi drogami z Luborzycy do Słomnik...ale jadę sobie beztrosko podziwiając okolice i w Łuczycach skręcam w lewo, zamiast w prawo i trafiam do Sieborowic, w których znajduje się bardzo ładny, odnowiony dworek, w którym obecnie mieści się dom dziecka. W parku otaczającym dworek kwitnie kilka pięknych drzew i ogólnie jest tam bardzo ładnie. Pomylenie trasy wychodzi mi zatem na dobre. Cykam kilka udanych kadrów i jadę dalej, bez nawracania. Jeszcze gorszymi drogami niż wcześniej, ale za to jakże spokojnymi dojeżdżam do Michałowic. Tam wbijam na krajową siódemką i lecę nią do Słomnik, gdzie robię pierwszy postój(37km), zjadam włoskiego loda, wypijam tymbarka i jadę do Miechowa. Miła ekspedientka przestrzega mnie, że aż do Miechowa, czyli ok 16km będzie głównie pod górę. Mówię,że to świetnie bo z powrotem będzie z góry i ruszam:) Asfalt jest dobry, korzystam momemtami z lemondki, którą coraz bardziej lubię. W Miechowie oglądam tamtejszą Bazylikę i idę poszukać czegoś do szamania, moją uwagę przyciąga pomalowana w reklamowe graffiti fast-foodowa ciężarówka, w której kupuje się syfbuły z paki. Zamawiam hot doga i w gratisie otrzymuje piękny uśmiech bardzo życzliwej pani sprzedawczyni. Notabene gdzieś w moim wieku;) Na budziku mam lekko ponad 50km, czyli już wiem, że plan machnięcia seteczki zostanie zrealizowany. Wypijam łyk wody i wskakuje na mojego rumaka, gnam w stronę powrotną. Faktycznie do Słomnik jest bardziej w dół, niż w górę, teraz odczuwam tę różnicę wysokości wyraźniej niż jadąc w kierunku przeciwnym, jadę więc cały czas grubo ponad 30km/h. W pewnym momencie składam się na lemondce, ale gdy prędkość przekracza 50km/h dochodzę do wniosku,że przydałoby się jednak mieć możliwość hamowania i wykonuje ryzykowny manewr zmiany chwytu na normalny, rowerem nieco mi zachwiało, ale udało się. Zaraz za Słomnikami podjeżdżam na serpentynie pod najostrzejszy podjaździk w całym dniu, ale tragedii nie ma, wyjeżdżam na przełożeniu 2/4. Potem jest to w dół to w górę i tak prawie aż pod sam Kraków, gdzie sama końcówka, chyba od węgrzc jest w dół. Na Alei 29-listopada odbijam w kuźnicy kołłątajowskiej i jadę do kumpla, załapuje się na zupę cebulową z grzankami, która okazuje się całkiem dobra oraz na misę frytek. Zakładamy folię na ogrodzenie,żeby podglądacze mieli utrudnione zadanie i wracam do domu pod wiatr.
Wieczorem odkrywam,że słonko przyrumieniło mi pyska i ramiona:)