Dzień poprzedni obfitował w wiele przeżyć, poszło mi 11 szorych w sumie - zużycie materiału, zostały już wstawione nowe, najlepiej byłoby zapleść nowe koło, ale nie miałem na to czasu, więc musiałem się zadowolić tymczasowym rozwiązaniem...za chwilę pewnie zaczną pękać kolejne z tych starych. Wczoraj też było wesoło, złapałem gumę i na farta dojechałem do rowerowego, kupiłem łatki i kleiłem dętkę pod sklepem. Kolejne przeżycia z rowerem. Potem zaliczyłem jeszcze upadek na zakręcie na jakimś śliskim liściu czy czymś. W każdym razie przytarłem sobie spodnie co mnie wkurzyło dość mocno.
Rozwożąc pizzę w Krakowie. Najpierw poszła jedna szprycha - podcentrowałem koło, potem kolejna - znów podcentrowałem koło...a następnie kolejne 3..i koło już się nie nadawało do użytku i musiałem przerwać pracę. Dziś, czyli dzień później oddałem koło do przeplecenia i wycentrowania bo sam nie mam klucza do kasety i bacika a wszystkie szprychy poszły chyba od tej strony. Co zarobię w tej głupiej robocie to muszę wydać, hehe. Czas znaleźć coś bardziej ambitnego, w końcu po coś te studia robiłem...:] Ale ciężko cokolwiek sensownego dorwać:/
Rozwożąc pizzę po Krakowie. Kolejny dość ciężki dzion w pracy, mokro i trochu chłodno. Przemokłem kilka razy dość porządnie, jeżdzę w zwykłych spodniach bo nie chcę sie zapazać pod membraną, buty mam zaś zwykłe, nie posiadam bowiem obuwia letniego z membraną, gdyż wydaje mi się to zbędny wydatek. W mokrych jeździ się dobrze o ile jest w miarę ciepło:)
Wczoraj pamiętny dzień, wszystko było pozamykane a do tego ludzie byli przyklejani do telewizorów, więc nie gotowali...i była ogromna masa zamówień pizzy. Jeździliśmy jak głupi, ale i kasy nieco zarobiliśmy. Prawie 100 km po mieście...po samym śródmieściu to naprawdę dużo. Do tego deszcz, wiatr i słońce, co tylko zechcesz,czułem się jak na żaglach.
Całkiem przyjemny dzion do jazdy, chociaż mogłoby być cieplej. Cały czas odczuwam efekty niedzielnej jazdy, brakuje mi siły, chyba przetrenowałem wtedy mięśnie i zamiast w pn dać im odpocząć to je dojechałem..Robię dwa dni przerwy. W sb i nd znowu praca i to na ostro, bo całe dnie spędze w niej:) Trzeb natrzepać nieco kapuchy bo się wyprowadzam z domu:) Najwyższy czas:)
Dostawa pizzy na rowerze w Krakowie. Rano zamuła, przez dwie h totalnie nic się nie działo. Dopiero ok 14 leniwie coś się ruszyło..a wieczorem gdy zaczęło padać zasypała nas lawina zamówień. Własnie wróciłem do domu, przemoczony do suchej nitki. Za to wyjazdów nieco narobiłem. Po wczorajszej eskapadzie nie bolały mnie nogi nic a nic,więc byłem przekonany dziś rano,że jestem pełen sił, było to jednak błędne przeświadczenie, które zostało zweryfikowane w pracy. Pomimo braku uczucia bólu w mięśniach, sił nie miałem wcale, jednym slowem zamęczyłem wczoraj nogi nieco:) Nie są przyzwyczajone do pokonywania dłuższych odcinków bez przerwy - i to jest do zmiany! :)
Nienawidzę wiatru. Wieje mi zawsze i wszędzie. Gdzie bym nie pojechał to wieje mi w twarz. Moja zmora. Ale po kolei.
Rano rowerem 1km do babci na śniadanie, na miejscu okazuje się,że mama zapomniała świątecznej kiełbasy,więc drałuje po nią z powrotem do domu. W ten sposób jeszcze przed właściwą jazdą nabijam z rana 4km. Po szamaniu wszyscy lezą do kościoła a ja "niewierny Tomasz" dosiadam moją kolarzówkę i w drogę! Na kolejną wyżerkę - tym razem na rodzinny obiad do Jaworska. Była to moja pierwsza dalsza trasa na szosówce, mam ją bowiem od grudnia. Byłem więc pełen obaw i ciekawości jaką średnią uzyskam. Gdy na BS obserwowałem średnie wykręcane przez innych cyklistów to trochę mi się włos jeżył bo na MTB czy trekkingu nigdy takich osiągów nie miałem. Pora więc aby skonfontować te ich średnie z moją średnią z jazdy kolarzówką. Okazało się...że też tyle wykręcam co inni:) Plan był prosty...dojechać na obiad(76km) w maksimum 3h, czyli osiągnąć średnią nieco ponad 25km/h. Na początku sezonu nie chciałem się przeforsować a także nie znam jeszcze swoich możliwości. Zamiast przez niepołomice - dziadowa droga i spory ruch na drodze, wybieram jazdę przez Mogiłę i Czarnochowice a następnie na wysokości Wieliczki wbicie na drogę 75, która potem przechodzi w 4 i leci aż na Tarnów. Jechałem kiedyś równoległą do tej drogi, drogą na północ prowadzącą na Dąbrowę Tarnowską, myślałem,że 4 będzie równie płaska, czyli płaska jak stół. Mocno się zdziwiłem na odcinku pomiędzy Wieliczką a Bochnią, na którym było non-stop góra-dół. Musiałem się przyzwyczaić w kolarzówce do braku lekkich przełożeń i konieczności ostrego zasuwania pod górę. Cały czas towarzyszy mi wiatr wiejący z południa i czasem wschodu, ale pomimo to staram się na prostej utrzymywać 30km/h. Na zjazdach przyzwyczam się do pozycji w dolnym uchwycie. Po drodze, za Bochnią mija mnie kolarz ubrany w czarno-żółty strój, którego pozdrawiam i który krzyczy do mnie,że w Bochni jest dzisiaj ustawka. Niestety nie mam możliwości zawrócenia - obiad czeka. Chwilę potem przelatuje nade mną jastrząb albo sokół - w każdym razie jest piękny. Za Bochnią jest jeden większy podjazd, poza tym same pagórki..których i tak się nie spodziewałem i które dają mi nieco w kość. W sumie cieszę się bo prawdziwą siłe wyrobię tylko na podjazdach. Za Brzeskiem w Sufczynie odbijam w prawo i jadę dziadową drogą pod górę. I centralnie pod wiatr. Rodzice wymijają mnie autem. 20 minut potem wycieńczony dojeżdzam do celu. Starsi oczywiście juz na miejscu. Ich czas autem do 70 minut, mój rowerem to 170minut:) I tak są pod wrażeniem:P Powrót: Wyruszam o 16.50, tak,żeby w miarę przed zmrokiem wrócić do domu. Pierwsze 10km połykam w trymiga, lecę w dół i z wiatrem w plecy. Wylatuje na główną i przekonuje się,że boczny wiatr się wzmógł. Szarpie mi rowerem i trochę mnie męczy. Ale narazie jest płaskawo więc lecę. Po drodze widzę bażanta albo kuropatwę. Dopada mnie silny ból pleców. Ponadto w bidonie pustka. Robię postój na stacji, kupuje powerade, czekoladę i aspirynę. Łykam dwie tabsy i zapijam. Jadę dalej. Za Bochnią wiatr okresowo zmienia kierunek i staje się moim przeciwnikiem. Przeklinam go. Na zjazdach muszę dokręcać, na podjazdach mam wrażenie,że ciągnę kotwicę. Psychicznie mnie wykańcza. 21km przed wieliczką robię postój na chwile. Wiatr piździ. Jadę dalej...10km przed wieliczną znów postój. Wciągam czekoladę z nadzieją,że pomoże...a gdzie tam. Na liczniku na prostej ledwo 25km/h. Średnia spada:( Modlę się aby dojechać do wieliczki, czekam na nią jak na wybawienie. W końcu pojawia się tabliczka witająca! Jeszcze 1.5km i odbijam w prawo. Teraz wiatr wieje mi w plecy a do domu tylko 12km. Na liczniku 32-35km/h. W sercu radość. Wiem,że przekroczę 150km:) Zastanawiam się co na mnie czeka w lodówce...:D
Rano na cmentarz na grób babci, na grębałów i z powrotem. Rano było jeszcze w miarę bezwietrznie albo akuratnie na swojej trasie nie odczułem wiatru. Po południu skoczyłem na bulwary wiślane spotkać się z kumpelą i napotkałem czołowy wiatr, pomimo to starałem się na prostej wyciskać 30km/h. W drodze powrotnej prędkość oscylowała w okolicach 35km/h. Przyjemnie i ciepło:) Jutro będzie jeszcze cieplej i w planach mam 150km :)
Dziś znowu na trekkingu pomykałem do centrum, bo dętka w MTB nadal niezałatana...jakoś się cholera sama nie chce naprawić :] Trza się tym będzie jutro zająć. W drodze powrotnej zahaczyłem o siłkę.
Rower i przygoda to moje dwa największe zamiłowania. Z tych dwóch pasji zrodziła się jedna - turystyka rowerowa. Dojedziesz wszędzie, zatrzymasz się wszędzie i nie jesteś niczym ograniczony. Doznajesz, doświadczasz i odczuwasz całą naturę, piękno widoków, szmer potoku, szum liści i łopot bocianich skrzydeł. Wszędzie możesz przystanąć, porozmawiać z miejscowymi, zaczerpnąć języka, dowiedzieć się coś ciekawego, nauczyć się coś przydatnego czy też po prostu poznać daną kulturę i lokalne zwyczaje.
Rower to wolność i ogromne możliwości. Rower to też wyzwanie. I dlatego jeżdzę:)