Rajd do Trzebinii

Sobota, 30 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Miasto
Rano jadę odebrać taką jedną dziewuszkę z dworca, jedziemy na rynek, zostawiamy jej bagaż u mnie w pracy i jedziemy na błonia na zapisy na rajd, potem robimy mały come back, żeby jeszcze rzucić okiem na rynek i skorzystać z toilet przed drogą i w ostatniej chwili wracamy na start i ostatnim rzutem na taśmę podczepiamy się pod sam koniec kolumny rowerzystów. Na początku jest bardzo ciasno, jedziemy w tłoku, więc lawirujemy pomiędzy innymi cyklistami i przeciskamy się do przodu, po drodze ucinam kilka krótkich pogawędek z nieznajomymi rowerzystami oraz pozdrawiam kilku napotkanych znajomych rowerzystów. Systematycznie przesuwamy się na przód kolumny aż stawka się nieco rozciąga, na wysokości Kryspinowa można już spokojnie wyprzedzać cały sznur rajdowiczów jadąc lewym pasem, blisko całej kolumny i ustępując miejsca sporadycznym samochodom. Pojawia się pierwsze (i w sumie ostatnie) kilka pagórków - dla Justyny pochodzącej z okolicy Białegostoku to całkowita nowość, dla mnie, krakusa, to ledwo zauważalne kopki, dla niej podjazdy, ale ku mojemu zdumieniu bardzo dobrze sobie radzi. Przestrzegam ja co prawda, żeby się nie forsowała zbytnio, bo wiem, że dotychczas nie jeździła zbyt często na wycieczki o dystansie w okolicy 100km i nie wiadomo jak jej organizm to zniesie. Potem okazuje się,że moja troska była całkowicie zbyteczna. Gdy wjeżdżamy do Puszczy Dulowskiej każdy jedzie sobie już swoim tempem, ludzie chętnie korzystają z przyjemnych miejsc postojowych, ławeczek, cykają fotki i wciągają kanapki - kilkakrotnie pytam Justine czy chce sobie złapać oddech przystając, ale dziewoja okazuje się zacięta i ani się jej widzą jakieś tam postoje! Pierwotny plan był taki,że w trakcie rajdu odskoczę od niej i sobie pognam do przodu wyżywając się, ale rozmawia nam się tak fajnie,że postanawiam umilać(uprzykrzać?) jej jazdę swoim gadulstwem aż do końca rajdu, który następuje zaskakująco szybko, oboje jesteśmy mocno zdziwieni, że to już i czujemy jakiś taki niedosyt. Na budziku mam 64m(sam rajd liczy 50km). Poza tym tempo jazdy Justyny bardzo mile mnie zaskakuje , prawie cały czas mamy na budzikach ok 30km/h(po gruntowej drodze), przy czym pcha nas delikatny zefirek.
Na miejscu wciągamy rajdową grochówę i tankujemy rajdową wodę. Czas umilają występy dzieciaków, które nie dość, że są słodkie, to naprawdę ładnie śpiewają, jedna dziewczynka ma piękną barwę głosu, inna zaś ogromną siłę głosu. Nagrywam nawet aparatem foto krótkie wycinki ich występów. W tym roku w rajdzie wzięło udział 641 osób, głównie z Kraka i Katowic. W oczy rzuca się spora grupa bikoholików, jest kilka osób z rowerowania.pl oraz jakaś grupka w koszulkach enduro69 czy jakoś tak.
Ludzie z zaciekawniem rzucają spojrzenia na Łowcę Wiatru, czasem ktoś nawet przystaje przy nim i wykręca łepetynę przyglądając się poszczególnym częściom. Niewątpliwie łechce to moją dumę, jako jego twórcy od gołej ramy;)
Losowanie nagród się kończy i zaczyna kropić deszcz. Wszyscy nagle, w jakimś, szalonym, owczym pędzie się zbierają i odjeżdżają pomimo,że prowadzący nadal przekazuje pewne informacje przez mikrofon. Trochę to taki brak szacunku dla organizatora i jego wysiłku, no, ale cóż. A przecież było masę miejsca, żeby się schować...nie mówiąc o tym, że to tylko jakieś kropienie. Wszyscy się rozpierzchli a my udajemy się na tyły dworku w Młoszowej, przed którym odbył się finał rajdu. W wysokiej trawie pozostawiamy ślady naszych kół, które są jedynymi - wynika z tego,że nikomu spośród 641 osób nie przyszło do głowy zwiedzić tego cudnego miejsca. Widocznie tylko my jesteśmy tacy ciekawi świata i miejsc. A widok z tyłu nas zachwyca i przechodzi nasze oczekiwania. Ogromne, wysokie drzewa na tle rozległem polany tworzą widok niczym z obrazu a zarówno cała forma pałacyku jak i małe detale tworzą z niego bardzo wdzięczny obiekt fotografowania. Obok polany leży bardzo ładna kompozycja z samoistnie poprzewracanych i zarośniętych kamieni. Cykamy fotki gdzie się da, ponadto obfotografowujemy nasze maszyny na tle najładniejszych scenografii. Cykam też Justynie fotę na balkoniku pałacyku, bo wszakże każda księżniczka powinna mieć swój zamek, chociażby na fotce:)
Powoli mżawka przeistacza się w deszcz. Pytam Justynę czy chce się schować - ale w odpowiedzi słyszę"Jedziemy" :D Niezaprzeczalnie stworzenie to należy do istot o ułańskiej fantazji, w końcu mieszka przy samej, wschodniej granicy. Ruszamy więc w drogę powrotną, pod wiatr, tym razem, asfaltową 79, lecącą aż do Kraka. Deszcz się wzmaga. Po 20 minut osiągam stan krytyczny, całkowitego przemoczenia, okazuje się,że moja kurtka milo na membranie gelantos całkowicie utraciła wodoodporne właściwości w skutek częstego(niestety koniecznego w mojej wcześniejszej pracy) prania. Czuje się jakbym wpadł do jeziora i osiągam swoisty stan ducha w którym już wszystko Ci jedno:D Uśmiechnięci od ucha do ucha, z dziwną niewytłumaczalną radością dzieci pedałemy sobie wesoło. Na przystankach co jakiś czas widzimy jakichś rowerzystów, którzy zwątpili i schowali się pod wiatę. Nasze uśmiechnięte gęby w zestawieniu z brakiem błotników, nakrycia głowy itd budzą w mijanych ludziach pozytywne wibracje. Deszcz przechodzi w ulewę, widocznośc się znacznie ogranicza, szybko spadające krople bombardują twarz prawie jak małe kostki lodu. Jedziemy dalej. Przybywa wody na drogach, robi się niebezpiecznie, kałuże są coraz głębsze i dziurawe odcinki w przejeżdżanych wioskach mogą skrywać spore dziury pod breją kałuży - przy naszej prędkości - często znacznie ponad 30km/h jest to dość niebezpieczne(już raz w zimie się katapultowałem w ten sposób wybijając w górę niczym Małysz z progu). Na szczęście nie zaliczamy żadnego upadku, natomiast mocno wyziębiamy organizmy - rzęsista ulewa oraz wiatr czołowy skutecznie pozbywają nas naszego ciepła. Na szybkim postoku dopijamy resztę kawy z termosu(chwała mi za to,że w 30 stopniowy upał zabrałem ją ze sobą:P ) i połykamy tabliczkę czekolady oraz banana. I lecimy dalej. Widoczność gówniana nawet jak na rower, ale udaje nam się szczęśliwie dojechać do Kraja. Po drodze zaliczam kałuże w której mało a nie potrzebowałbym peryskopu, całe pedały zanurzają mi się w mętnej otchłani wody.
W Krakowie odbieramy bagaż Justyny i bez przestoju, przemarznięci na kość jedziemy do mnie.
Po drodze okazuje się,że licznik z lidla to jednak nie to samo co sigma i przestaje mi działać, tak więc przejechany dystans szacuje niestety na podstawie wskazaniach licznika Justyny oraz pamiętanego dystansu, który miałem w samej Młoszowie. Szkoda...bo ciekaw jestem średniej bardzo.

Komentarze (0)

Nie ma jeszcze komentarzy.
Wpisz trzy pierwsze znaki ze słowa ragna

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]